Każdy jest innym i nikt sobą samym.

– Bo i Zakon nigdy dotychczas
takiej potęgi nie zebrał.
Na to zaś Powała:
– Powiadał rycerz Korzbóg, który od króla do mistrza z listami jeździł, iż Krzyżacy mó-
wią, że ni cesarz rzymski, ni żaden król nie ma takiej potęgi i że Zakon mógłby wszystkie
królestwa zawojować.
– Ba, przecie nas więcej! – rzekł Zbyszko.
– Tak, ale oni lekko sobie Witoldowe wojsko ważą, że to lud byle jako zbrojny i że się od
pierwszego uderzenia skruszy jako gliniany garnek pod młotem. A prawda-li to czy też nie-
prawda, nie wiem.
– I prawda, i nieprawda! – ozwał się roztropny Maćko. – My ze Zbyszkiem znamy ich, bo-
śmy razem z nimi wojowali. Jużci, zbroja u nich gorsza i chmyzowate konie, przeto często
bywa, że się pod naporem rycerstwa ugną, ale serca mąją tak chrobre albo i mężniejsze niż
Niemce.
– Niezadługo się to pokaże – rzekł Powała. – Królowi ciągle śluzy do oczu płyną na myśl,
że tyle się krwie chrześcijańskiej rozleje, i do ostatniej chwili rad by sprawiedliwy pokój za-
wrzeć, ale pycha krzyżacka do tego nie dopuści.
– Jako żywo! Znam ja Krzyżaków i wszyscy ich znamy – przytwierdził Maćko. – Bóg już
tam wagi przyładował, na których położy krew naszą i nieprzyjaciół naszego plemienia.
Już byli niedaleko chorągwi mazowieckich, między którymi tkwiły namioty pana de Lor-
che, gdy wtem na środku „ulicy” spostrzegli sporą gromadą ludzi zbitych w kupę i patrzących
na niebo.
– Stójcie tam! stójcie! – zawołał jakiś głos na środku gromady.
– A kto mówi i co tu robicie? – zapytał Powała.
– Proboszcz kłobucki. A wy kto?
– Powała z Taczewa, rycerze z Bogdańca i de Lorche.
– Ach, to wy, panie – rzekł tajemniczym głosem ksiądz proboszcz zbliżając się do konia
Powały. – Spojrzyjcie jeno na miesiąc i patrzcie, co się na nim wyrabia. Wróżebna to i cu-
downa noc!
Więc rycerze podnieśli głowy i poczęli patrzeć na księżyć, który już zbladł i bliski był za-
chodu.
230
– Nie mogę nic rozeznać! – rzekł Powała. – A wy co widzicie?
– Mnich w kapturze potyka się z królem w koronie! Patrzcie! o tam! W imię Ojca i Syna, i
Ducha! O, jakże się okrutnie zmagają... Boże, bądź miłościw nam grzesznym!
Naokół zapadła cisza, bo wszyscy wstrzymali oddech w piersiach.
– Patrzcie, patrzcie! – wołał ksiądz.
– Prawda! coś ci takiego jest! – rzekł Maćko.
– Prawda! prawda! – potwierdzili inni.
– Ha! król obalił mnicha – zakrzyknął nagle proboszcz kłobucki – nogę na nim postawił!
Pochwalony Jezus Chrystus.
– Na wieki wieków!
W tej chwili duża, czarna chmura przykryła księżyc – i noc stała się ciemna – tylko blask
ognisk drgał krwawymi pasmami w poprzek drogi.
Rycerze ruszyli dalej, a gdy już odjechali od gromady, Powała spytał:
– Widzieliście co?
– Z początku nic – odpowiedział Maćko – ale potem widzaiłem wyraźnie i króla, i mnicha.
– I ja.
– I ja.
– Znak Boży – ozwał się Powała. – Ha! to już mimo łez naszego króla nic widać z pokoju
nie będzie.
– A bitwa będzie taka, jakiej świat nie pamięta – rzekł Maćko.
I jechali dalej w milczeniu mając serca wezbrane i uroczyste.
Lecz gdy już byli niedaleko namiotu pana de Lorche, zerwał się znów wicher z taką siłą, że
w mgnieniu oka porozrzucał ogniska Mazurów. Powietrze zaroiło się tysiącami głowni, pło-
nących szczypek, skier, a zarazem przesłoniło się kłębami dymu.
– Hej, dmnie okrutnie! – mówił Zbyszko ociągając opończę, którą mu wiatr na głowę za-
rzucił.
– A w wichurze jakoby jęk i płacz ludzki słychać.
– Świt już niezadługo, ale nikt nie wie, co mu dzień przyniesie – dodał de Lorche.
231
Rozdział
pięćdziesiąty
Nad ranem wichura nie tylko nie ustała, ale wzmogła się do tego stopnia, że niepodobna
było rozpiąć namiotu, w którym król zwykł był od początku wyprawy słuchać codziennie
trzech mszy świętych. Przybiegł wreszcie Witold z prośbami i błaganiem, aby nabożeństwo
do stosowniejszej pory w zaciszach leśnych odłożyć i nie wstrzymywać pochodu. Jakoż stało
się zadość jego życzeniu, bo i nie mogło być inaczej.
O wschodzie słońca ruszyły wojska ławą, a za nimi nieprzejrzany tabor wozów. Po godzi-
nie pochodu wiatr uciszył się nieco, tak że można było rozwinąć chorągwie. I wówczas pola,
jak okiem sięgnąć, pokryły się niby kwieciem stubarwnym. Żadne oko nie mogło objąć zastą-