- Na litość Chrystusa, pani, nie mam zamiaru pani krzywdzić... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Chcę pani pomóc. Niech pani natychmiast stąd wyłazi, albo ją wyciągnę siłą! - Szarpnął i pojawiła się z ociąganiem zakonnica w średnim wieku. Wyszło za nią siedmioro dzieci i dwie młode zakonnice.
Tullio zaczął mówić po włosku, ale rozeźlił tym mniszkę jeszcze bardziej. Mark przemówił do niej po angielsku, cedząc słowa, wtedy zrozumiała. Pochodziła z Columbus, Ohio, ale na Maria­nach przebywała już tak długo, że niemal zapomniała ojczystego języka. Odpychała Tullia jakby w obawie, że ten zamierza ją zgwałcić. Mark przekonywał pół godziny, zanim uwierzyła, że jest w rękach przyjaciół.
Tej nocy Billy J. wziął Marka na stronę. - Winienem cię kopnąć w dupę. Nie wspomniałeś w podaniu o przyjęcie do Marines ani słowem, że mówisz po japońsku.
- Chciałem bić Hitlera, a nie Japończyków. Wychowałem się wśród nich.
- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
- Nie chciałem, żeby mnie zrobili pułkowym tłumaczem. Chcę zostać w 1/6.
- Ale... - zaczął Sullivan, po czym rzekł: - Ech, do diabła z tym.
- To był przecież jego pieprzony błąd. Mając za ojca profesora McGlynna, człowiek musi, rzecz jasna, gadać płynnie po japońsku.
Naciskany przez dwie amerykańskie dywizje, dowódca sił japoń­skich generał Yoshitsugu Saito po raz kolejny musiał przenieść swoją kwaterę, tym razem do małej pieczary położonej o milę od góry Tapotch.au. Usiadł w milczeniu, patrząc jak jego oficer operacyjny wyznacza ostateczną linię obrony w poprzek wyspy. Pytanie tylko, jak można tego dokonać, mając ledwie kilka tysięcy zdolnych do noszenia broni żołnierzy i kilka linii łączności. Najlepszych oficerów wyznaczono do utrzymywania więzi między oddziałami. Na górę Donnay wysłano majora, by pozbierał resztki 36 Pułku. Znalazł tam jednak tylko pacjentów polowego lazaretu.
Tego popołudnia Hiroko znalazła wreszcie czas, by odwiedzić swego ulubionego pacjenta, porucznika Shinodę, i kolejny raz oczyścić mu oczy z robactwa. Nie leżał jednak na dawnym miejscu, przeniesiono go na bok. Nie dawał znaku życia. I jakimś cudow­nym sposobem pozbył się z twarzy larw. Wyglądał spokojnie.
- Dlaczego nie przyszłaś zeszłej nocy? - spytał jakiś pacjent. - Nieszczęsny Shinoda wzywał cię od rana. Potem umarł.
Słyszała tej nocy tyle wezwań. Rozbrzmiewały niczym śpiew cykad. Jakże mogłaby przychodzić na wszystkie? Mimo to miała do siebie żal, że nie dosłyszała właśnie wołania Shinody.
Następnego ranka 1/6 przysłano posiłki. Jeden z oficerów, kapitan Kevin McCarthy, kawaler Krzyża Marynarki za Guadal­canal, palił się do walki. Wdział na siebie nakrochmalony mundur khaki z krawatem i małą zawadiacką czapkę.
- Co ty tu, bracie, wyrabiasz? - spytał Sullivan. - Gdzie masz hełm?
- Nie miałem czasu na zbieranie wojennych klamotów, sir.
- No, ale my tu ich używamy. Postaraj się o nie.
- Rozkaz, sir.
- Dam panu Kompanię A - powiedział Sullivan. - Będzie pan dowodził kupą żółtodziobów.
- Pan się nie martwi - odparł McCarthy buńczucznie. - Zadbam o nich i podszlifuję.
Dwa dni później Billy J. poszedł z Markiem popatrzeć, jakie też Kompania A czyni postępy. A tam McCarthy pod krawatem, w nakrochmalonym mundurze khaki, z gołą głową, sunął przed frontem swoich żołnierzy i warczał jak dziki wściekły pies. Chłopcy deptali mu po piętach, szczęśliwi jak na paradzie. Skinął nań Billy J. i odprowadził za pokaźną skałę.
- Co pan, u diabła, robi?
- No cóż, chłopców bawi oficer w khaki. To dobrze wpływa na ich morale.
- Być może. Ale to źle wpływa na pańskie zdrowie. Jeśli następnym razem nie zobaczę pana w przepisowym mundurze, odeślę pana do Tulagi, brachu. I niech pan nie zadziera z Billem Sullivanem, jasne? Nie dam za pana ani centa, ale jeśli pan nie włoży hełmu, jak mogę oczekiwać, że chłopcy nałożą hełmy? A o nich muszę dbać.
- Tak jest, sir!
Następnego ranka, gdy Billy J. gratulował sobie wyprostowania McCarthy'ego, Tullio doniósł, że na froncie robi się cyrk. Pułkow­nik wlazł z Markiem na niewielkie wzgórze, skąd roztaczał się widok wręcz fantastyczny. Był tam wysztyftowany McCarthy, który wył jak pies, a tuż za nim szedł żołnierz niosący na długim bambusowym kiju ogromny sztandar. Była to zręcznie zrobiona flaga z jaskrawoczerwonego płótna z ciężkimi kutasami. Żółte pasy tworzyły „A 1/6". Widok był cudaczny, ale wzruszający: chłopcy szli za McCarthym jak w transie.
Kilka minut później wezwano Sullivana do pułku. - Co to za kretyńska flaga powiewa nad pańskimi liniami frontu? - Roz­gniewany pułkownik rozkazał odnieść flagę na punkt dowodzenia pułku w ciągu godziny.
Billy J. posłał po McCarthy'ego, który i teraz był bez hełmu, odciągnął za dużą skałę i rozkazał zanieść flagę pułku.