Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Nie darmo przez dwa lata miałem tu swoją metę; znam dosłownie każdy kąt. Ale zbierz się w sobie, musisz mi pomóc! Ruszaj nogami! Musimy wejść na dach.
- Moja teczka...
- Mam ją.
Wkrótce znaleźli się w długim metalowym korytarzu, w którym panowały egipskie ciemności. Ciągły powiew lodowatego powietrza sprawiał, że blaszane ściany dygotały; ich łoskot niósł się jak grzmot. Posuwali się wolno na czworakach po falistej blasze.
- Jesteśmy w głównym kanale powietrznym - wyjaśnił Taleniekow, zniżając głos do szeptu; wiedział, że każdy dźwięk odbija się tu echem. - Hotel i sąsiedni biurowiec mają wspólny system wentyla­cyjny. To stosunkowo nieduże budynki, własność tej samej spółki.
Scofield powoli zaczynał odzyskiwać zdolność myślenia; dotąd tylko fakt, że musiał się poruszać, wydostać z hotelu, był przyczyną tego, że mózg wysyłał odpowiednie bodźce do jego rąk i nóg. Wcześ­niej Rosjanin rozerwał na dwie części jedwabny szalik; jedną owinął Brayowi wokół głowy, drugą wokół szyi. Nie zatrzymało to krwawie­nia, ale znacznie je zmniejszyło. Amerykanin coraz bardziej docho­dził do siebie, ale wciąż nie mógł zrozumieć, co się dzieje.
- Uratowałeś mi życie. Dlaczego?!
- Nie krzycz - odparł szeptem Rosjanin. - I nie zatrzymuj się.
- Muszę znać odpowiedź!
- Już ci ją podałem.
- Nie brzmiała przekonująco.
- Ty i ja żyjemy pośród kłamstw. Dlatego trudno nam dojrzeć prawdę.
- Prawda to ostatnia rzecz, do jakiej jesteś zdolny!
- Za kilka minut podejmiesz decyzję. Będziesz miał okazję.
- Co to ma niby znaczyć?
- Dojdziemy do końca kanału. Znajdziemy się na kratownicy, zawieszonej jakieś trzy, cztery metry nad podłogą magazynu, który mieści się na dachu biurowca. Jeśli uda nam się wydostać z kanału, mogę sprowadzić nas na ulicę. Ale liczy się każda sekunda. Gdyby w pobliżu kratownicy byli jacyś ludzie, musimy się ich pozbyć. Najle­piej spłoszyć ich strzałami, tylko pamiętaj: celuj w górę.
- Co?!
- Tak. Oddam ci pistolet.
- Zabiłeś mi żonę.
- Zabiłeś mi brata. A wcześniej wasze wojska okupacyjne odesła­ły zwłoki dziewczyny, właściwie jeszcze dziecka, którą bardzo kochałem. Nie był to miły widok.
- Nic o tym nie wiedziałem.
- Teraz wiesz. Zaraz podejmiesz decyzję.
Metalowa kratownica mierzyła mniej więcej metr na metr. Poni­żej znajdowała się ogromna, słabo oświetlona hala służąca za maga­zyn; wszędzie stały kartony i skrzynie. W pobliżu nie było nikogo. Taleniekow dał Scofieldowi swój pistolet, a sam zajął się odczepianiem kratownicy. W końcu spadła z hukiem do środka. Na wszelki wypadek Rosjanin odczekał chwilę; nikt się jednak nie pojawił.
Odwrócił się tyłem do otworu i powoli zaczął się spuszczać w dół, nogami naprzód. Kiedy jego ramiona i głowa znalazły się poniżej krawędzi, zawisł na moment na palcach, żeby odzyskać równowagę i przygotować się do skoku.
Dziwny stukot z początku był bardzo nikły, ale stopniowo przybie­rał na sile. Jakby krok, a potem chrobot. Krok... Chrobot. Krok... Chrobot. Krok. Taleniekow zamarł wysoko nad podłogą.
- Dzień dobry, towarzyszu - powiedział ktoś cicho po rosyjsku. - Sprawniej się teraz poruszam niż wtedy w Rydze, co? Zrobili mi nową stopę.
Bray cofnął się w głąb kanału. W dole, obok dużej skrzyni, zoba­czył mężczyznę wspartego na lasce. Zamiast obutej stopy, z nogawki jego spodni sterczał prosty drewniany palik.
- Znam cię zbyt dobrze, stary druhu - ciągnął inwalida, wydoby­wając z kieszeni pistolet. - Byłeś wspaniałym nauczycielem. Miałem całą godzinę, żeby zapoznać się z twoją metą. Jest kilka dróg uciecz­ki, ale wiedziałem, że wybierzesz właśnie tę. Przykro mi, stary. Za bardzo nam wszystkim teraz bruździsz.
Uniósł broń.
Scofield nacisnął spust.