On nie mógł
mieć pojęcia o jej pracy, ona o jego. Po prostu nie znaleźliby wspólnego języka. Byliby jak
dwoje obcych, skazanych na współżycie. Na przykład z takim Kolskim, chociaż go nie ko-
chała, chociaż ich zapatrywania były często diametralnie przeciwne, zawsze miała o czym
mówić, nie tylko dlatego, że był lekarzem, lecz dlatego, że wychował się i pracował w mie-
ście, że oboje czerpali swe pojęcia, wyobrażenia, upodobania, zwyczaje z jednego środowi-
ska, z tego samego gatunku kultury. Nie widzieli się teraz przecież od tylu miesięcy. Roz-
dzieliła ich tak duża przestrzeń i nawet odmienny tryb życia. A jednak korespondowali z sobą
bardzo często i zawsze mieli sobie coś do powiedzenia.
A z profesorem na przykład. Czyż mogła się z nim nudzić? Była przekonana, że rozumie
każde jego spojrzenie, każdy jego ruch. I zdawało się jej, że również on czuje się jej bliski, że
nie widzi w niej żadnych dla siebie tajemnic. Przebywają przecież z sobą od tak dawna, i każ-
da z nim rozmowa nie przestaje być największą przyjemnością.
Patrząc w przyszłość, w przyszłość u boku tego człowieka, nie widziała przed sobą naj-
mniejszej chmurki. Nie wątpiła, że będzie szczęśliwa. Może na chwilę gdzieś na dnie świa-
domości odezwało się w niej trochę żalu, że przyszłość ta nie będzie obfitowała w rzadkie
bodaj rozrywki tego rodzaju, jak na przykład dzisiejsza. Zaraz jednak przyszła rozsądna re-
fleksja, że zdolna jest przecież do tak niedużych ofiar, jak wyrzeczenie się tańca.
Ciemno już było zupełnie, gdy zajechali przed ganek lecznicy. Wilczur w sieni zapalił
lampę i pierwszy zauważył jakiś papierowy pakiecik, oparty o kałamarz na stole.
– Cóż to jest? Depesza? – powiedział, biorąc do ręki. Istotnie był to telegram adresowany
do Łucji. Zbliżyła się do lampy i otworzyła. Spojrzała na podpis. Depesza była od Kolskiego.
Podczas gdy Wilczur poszedł zajrzeć do szpitalnego pokoju, Łucja zaczęła czytać:
„Zwracam się do pani w imieniu profesorowej Dobranieckiej z gorącą prośbą. U jej męża
stwierdzono niebezpieczny nowotwór w mózgu. Stan jest prawie beznadziejny. Minimalne
szansę ratunku w operacji. Zabieg będzie trudny i skomplikowany. Dobraniecki nie chce mu
się poddać w przekonaniu, że nie może się udać. Oświadczył, że zgodzi się na operację jedy-
nie w tym wypadku, jeżeli zechce jej dokonać profesor Wilczur...”
Łucja przetarła ręką czoło. Wprost wierzyć nie mogła swoim oczom. „Pani Dobraniecka
błaga panią, a i ja do tej prośby się przyłączam, aby zechciała pani wpłynąć na profesora Wil-
czura, by nie odmówił ratunku umierającemu. Wie, że nie ma prawa o to prosić. Ze niczym
sobie na taką przychylność nie zasłużyli i że profesor Wilczur uważa ich za wrogów. Dlatego
zwraca się przeze mnie i do pani. Ufamy, że nie odmówi pani swojej pomocy. Czekamy tele-
graficznej odpowiedzi. – Kolski”.
Łucja zmięła depeszę w ręku. Wiadomość spadła na nią obuchem. Ileż radości i dumy wy-
pełniło jej myśli. Oto sam los w najzłośliwszy sposób mścił się na tych złych ludziach, oto
samo fatum kazało im szukać pomocy i ratunku u człowieka, któremu wyrządzili tyle naj-
okropniejszych krzywd.
– Ach, podli. Po trzykroć podli. – myślała. – Nazywali go pogardliwie znachorem. Rozpo-
wszechniali oszczerstwa o nim. Twierdzili, że powinien porzucić chirurgię. A teraz, gdy za-
groziła śmierć, jak psy skomlą o łaskę!
314
Do sieni wszedł profesor. Impulsywnie chwyciła go za rękę. Spojrzał na nią zdziwiony. Jej
oczy iskrzyły się triumfem, a na policzki wystąpiły silne rumieńce. Oddychała szybko.
– Czy coś się stało? – zapytał. – Pani jest taka wzburzona...
– A tak! Tak. Stało się. Stało się coś, co musi przekonać o sprawiedliwości Boskiej! Niech
pan posłucha.
Wyprostowała zgnieciony arkusik i przerywanym głosem zaczęła czytać depeszę. Słuchał
z rosnącym zdumieniem. A gdy skończyła, milczeli oboje przez dłuższą chwilę. Wilczur pa-
trzył w ziemię. Na jego twarzy odbił się głęboki smutek. Wreszcie podniósł głowę i powie-
dział cicho:
– Bóg mi świadkiem. Nie mogę... Jakże... Nowotwór w mózgu... I taka ręka...