Teraz, po sześciu wiekach mroków, mnisi nadal przechowywali te memorabilia, studiowali je, przepisywali ciągle na nowo i cierpliwie czekali. Na początku, w czasach Leibowitza, mieli nadzieję - a nawet przewidywali - że czwarte albo piąte pokolenie zechce odzyskać swoje dziedzictwo. Ale mnisi z pierwszych lat nie wzięli pod uwagę, że człowiek ma łatwość płodzenia nowego dziedzictwa kulturowego w ciągu niewielu pokoleń, jeśli poprzednie zostanie doszczętnie zniszczone, łatwość płodzenia go dzięki prawodawcom i prorokom, geniuszom i maniakom; za pośrednictwem Mojżeszów i Hitlerów, za pośrednictwem jakiegoś ciemnego tyrana, ojca narodów, kulturalne dziedzictwo można przyswoić sobie między zmierzchem a świtem i niejedno w ten właśnie sposób sobie przyswojono. Ale nowa “kultura" była dziedzictwem mroków, kiedy to “prostak" oznaczało to samo co “obywatel", a “obywatel" to samo co “niewolnik". Mnisi czekali. Nie przywiązywali najmniejszej wagi do tego, że wiedza, którą ratowali, była bezużyteczna, że wiele z tego nie stanowiło już wiedzy, lecz w pewnych wypadkach coś równie nieprzeniknionego dla mnichów, jak dla nie umiejącego czytać, dzikiego chłopca ze wzgórz. Ta wiedza była wyzbyta treści, jej przedmiot dawno zniknął. A jednak nawet taka wiedza miała swoją symboliczną strukturę, która była sama w sobie osobliwa i pozwalała przynajmniej obserwować wzajemne zależności symboli. Śledzenie tego, w jaki sposób system wiedzy jest łączony w całość, to przyswajanie sobie w najgorszym razie jakiegoś minimum wiedzy o wiedzy, aż pewnego dnia - pewnego dnia lub pewnego wieku - zjawi się Integrator i wszystko zostanie na nowo złożone w całość. Tak więc czas nie miał znaczenia. Istniały memorabilia, na mnichach zaś spoczywał obowiązek chronienia ich, i będą je chronić, nawet gdyby mroki światła miały trwać dziesięć następnych wieków albo dziesięć tysięcy lat, ponieważ oni, chociaż zrodzili się w wiekach mrocznych, byli nadal tropicielami książek i memorystami od błogosławionego Leibowitza, a kiedy wyprawiali się ze swojego opactwa za granicę, każdy, który przyjął śluby zakonne - zarówno stajenny, jak pan opat - zabierał ze sobą niby część habitu książkę, w dzisiejszych czasach przeważnie brewiarz, zapakowaną do tobołka.
Kiedy już zamknięto schron, dokumenty i znaleziska, które stamtąd wydobyto, zostały najzwyczajniej w świecie zabrane, pojedynczo i w sposób nie zwracający uwagi, przez opata. Stały się niedostępne, prawdopodobnie zamknięto je w gabinecie Arkosa. Jeśli chodzi o wszelkie praktyczne wykorzystanie, po prostu zniknęły. Wszystko, co przepadło na szczeblu gabinetu opata, stanowiło niebezpieczny temat jakiejkolwiek publicznej dyskusji. Można było o tym jedynie szeptać na pustych korytarzach. Brat Franciszek rzadko słyszał te szepty. W końcu całkiem ucichły, by ożywić się, kiedy pewnego wieczoru posłaniec z Nowego Rzymu odbył półgłosem rozmowę z opatem w refektarzu. Od czasu do czasu strzępy rozmowy docierały do sąsiednich stołów. Szepty trwały jeszcze przez kilka tygodni po wyjeździe posłańca, a potem znowu ucichły.
Brat Franciszek Gerard z Utah powrócił na pustynię w następnym roku i znowu pościł w samotności. Raz jeszcze wrócił osłabiony i wychudzony i zaraz został wezwany przed oblicze opata Arkosa, który zapytał go, czy twierdzi, że odbył jakieś następne konferencje z członkami Niebiańskich Zastępów.
- Och nie, panie mój. W ciągu dnia nic poza sępami.
- A w nocy? - spytał podejrzliwie opat.
- Tylko wilki - oznajmił Franciszek i dodał ostrożnie: - Tak mi się zdaje.
Arkos postanowił nie wybijać nowicjuszowi tego przezornego zastrzeżenia z głowy i ograniczył się do tego, że zmarszczył brwi. Marszczenie brwi było u opata, jak zauważył brat Franciszek, przyczynowym źródłem promieniującej energii, która przemieszczała się w przestrzeni ze skończoną szybkością i której, jak na razie, nikt nie umiał zbyt dobrze pojąć, jeśli nie liczyć miażdżących skutków, jakie wywierała na każdym wchłaniającym ją przedmiocie, przy czym owym przedmiotem najczęściej był jakiś postulani albo nowicjusz. Franciszek wchłonął pięciosekundowy jej wybuch, zanim padło następne pytanie.
- A co z ubiegłym rokiem?
- Nowicjusz przełknął ślinę.
- Chodzi o starca?
- O starca.
- Tak, dom Arkosie.
Starając się, by nie został ani ślad tonu pytającego, Arkos przemówił monotonnym głosem:
- Po prostu starzec. Nic więcej. Teraz jesteśmy tego pewni.
- Ja też sądzę, że był to po prostu zwykły starzec. Ojciec Arkos sięgnął znużonym gestem po linijkę z drzewa orzechowego.
Pac.