Po wojnie z wyroku sądu powieszono Strońskiego w Katowicach. Zabił on wielu więźniów, ale nie wiem dlaczego, gdy u niego pracowałem, nigdy mnie nie uderzył, a raczej wyczuwałem, że lubi mnie za mój humor. Na wszelki wypadek starałem się unikać jego grupy - a poza tym to ja w ogóle starałem się unikać pracy.
Dwa razy przyszło mi pracować w obrębie baraków SS, raz przy wysypywaniu uliczki drobnymi kamieniami, a drugi raz przy skopaniu placyków między barakami, na których miały być kwietniki.
Praca w ogródkach była o tyle nieprzyjemna, że przez całe pół dnia (nigdy więcej nie wracałem do tej samej pracy) padał deszcz. W roku 1944 te pół dnia przypomniał mi Władysław Latkiewicz, nauczyciel z Żywca, z którym pracowałem w jednej hali kamieniarskiej. Mówił on powolnym, flegmatycznym tonem:
- Stachu, ja o tobie nigdy w życiu nie zapomnę. Nie z tego powodu, że ty teraz - wyżarty, z czapką na bakier - stale jesteś wesoły i z humorem. Ale pamiętam, jak w 1941 r. robiliśmy za barakami SS, na deszczu, stojąc po kostki w błocie. Jedni płakali, inni klęli, inni modlili się - a ten stoi i śpiewa sobie banalne piosenki. Pierwszy raz wtedy ciebie widziałem i zapamiętałem. Pomyślałem sobie: I czego ten człowiek się cieszy - przecież on za miesiąc zdechnie. Pamiętam nawet, co ty wtedy śpiewałeś: “U cioci na imieninach”.
Ja też tę scenę pamiętam. Robiliśmy na deszczu. Kapo stał pod okapem baraku i jak chciał komu mordę obić, to wołał do siebie, obił mordę i znów wysyłał do pracy. Ja rzucałem łopatą błoto i do taktu śpiewałem sobie humorystyczne tango. I tak - raz łopatą i “U cioci na imieninach”, raz łopatą - “jest flaszka, dwie butle wina”, raz łopatą - “śledź, pączki i wieprzowina”, raz łopatą - “są goście i... morowo jest”. A tam naprawdę morowo było. Wszy, pchły, mendy (skąd? - sam nie wiem), świerzb, liszaj na pół gęby, wrzody - po 8-10 naraz, oraz bez przerwy bity i głodny - to właśnie byłem ja. Wszy - gdy szukało się każdego dnia, w samej koszuli znajdowałem około 80 sztuk. Walczyłem z nimi przez ciągłe kontrolowanie bielizny i koców, ale wciąż przychodziły nowe. Jak się jedną zabiło, to 500 przychodziło na pogrzeb i wszystkie gryzły. Chodząc na opatrunki prosiłem o bandaż, a jak nie chcieli dać, to sam “organizowałem”. Każdego rana zakładałem kawał bandaża na szyję, tak że końce wchodziły pod koszule, jeden na piersi, drugi na plecy. Gdy już byłem w pracy albo nie w pracy - no, tak po dwóch godzinach delikatnie zdejmowałem z siebie bandaż, a w nim roiło się od wszy i pcheł. Wszy właziły prawie wszystkie. Gdyby wtedy przeszukać koszulę, to znalazłoby się zaledwie kilka lub kilkanaście sztuk.
Z pchłami była lepsza heca. Tych to było miliony. Skakały po sztubie, w ustępie, między blokami i na placu apelowym. Cale armie. Stawialiśmy na noc pod łóżka miski z wodą, w których rano pływał cały kożuch z potopionych pcheł. Gdy odpięło się koszulę, to tylko szur, szur - pryskały jak fontanna, a gdy zdejmowałem z siebie koszulę, to od razu przerzucałem na lewą stronę. Było ich tyle, jakby kto makiem posypał koszulę. Pcheł się nie szukało. Brałem koszulę za kołnierz i strzepywałem pchły ręką. Mieliśmy na bloku Żyda - podobno redaktor “Expresu Wieczornego”, nazwiska nie znałem - to jego zjadały wszy. Nie chciał ich bić. Gdy go wreszcie napędziliśmy i zaczął szukać w swetrze - to liczył tylko do 800, a później go zgniewało i już nie liczył, tylko bił. Mendy - te zgubiłem przez ogolenie owłosienia oraz nacieranie naftą, o którą postarał się jeden z kolegów, a za którą musiałem dać kawałek chleba. Liszaj rozlał mi się na pół gęby - cała prawa strona, i swędził jak cholera. Przez jakiś czas nacierałem własnym moczem - tak mi doradzono - później smarem wyciągniętym z fifek od papierosów - to piekło - a w końcu znikł pod maścią, o którą znów postarał się Heniek B. z rewiru SS.
Świerzb miał cały obóz. Nie mieli go tylko prominenci z arystokratycznego bloku, bo ci unikali kontaktu z muzułmanami i otrzymywali z rewiru SS maść na świerzb. Dawali im dlatego, że oni przecież pracowali wśród esesmanów, a ci bali się, żeby im więźniowie nie przywlekli wszy i świerzbu. Nam na świerzb nic nie dawali - niektórzy mieli rany od świerzbu; tam znów pchały się wszy - no i wszawica już była. Ja nie miałem wszawicy ani ran świerzbowych. Dlaczego, to sam dobrze nie wiem - może dlatego, że nigdy nie drapałem się zbyt namiętnie, bo zdawałem sobie sprawę, czym grożą rany. No i wypędzałem w każdej wolnej chwili wszy i pchły.
W końcu przyszedł czas - chyba w czerwcu - że przywieźli do obozu beczkami maść na świerzb. Wieczorami - po kolacji - wygnano nas nago przed blok, ustawialiśmy się po kilkunastu w rzędy, a “władze” blokowe okładały nas maścią z przodu i z tyłu, nabierając ją na drewniane łopatki. Stojąc w rzędzie każdy nacierał plecy tego, który stał przed nim, a z przodu już każdy sam się natarł. Wtedy w zasadzie świerzb został zlikwidowany - po kilku dniach nacierania. Później pokazywał się jeszcze od czasu do czasu, lecz już odtąd było tyle maści, że każdy mógł zawsze ją otrzymać. Wykorzystałem to na jesieni 1941 r., gdy codziennie kąpano nas pod gołym niebem, ale o tym opowiem osobno.