Każdy jest innym i nikt sobą samym.


– Nie rozumiem, dlaczego tak gwałtownie zapierasz się zażylszej znajomości z osobą tak
uroczą, jak panna Normann. Całkowicie akceptuję twój wybór.
Już myślałam, że przeholowałam. Milczał, trzymając słuchawkę, przez dobre pół minuty.
Widocznie wahał się, czy nie skończyć na tym rozmowy. Lecz chęć przekonania mnie
przemogła. Zapytał sucho:
– Czy możesz mnie przyjąć teraz?
– Proszę cię bardzo. Będę cię czekała za jakiś kwadrans. Muszę się trochę wypięknić, bo
nie chcę być zbyt rażącym kontrastem...
Przerwał mi:
– Dobrze, będę za kwadrans.
Co za śmieszny chłopak! Nie będę jednak twierdziła, że mi zupełnie nie imponuje.
Niezłomność jego charakteru jest nader męska. Tym lepiej. Nie sztuka zdobyć takiego, który
leci na skinienie palca byle idiotki. Nigdy nie byłam zwolenniczką łatwych zwycięstw. A w
tym wypadku uparłam się, gdyż wchodziła w grę jeszcze ta kobieta. Przysięgłabym, że nic ich
nie łączy, ale jednak musiała mu się trochę chociaż podobać. Że on się jej podoba, to dla mnie
nie ulega wątpliwości. On musi się podobać każdej kobiecie, cokolwiek zblazowanej. Zresztą
widziałam, jak na niego patrzy. Przez chwilę nawet zastanawiałam się, czy nie poprowadzić
wręcz odmiennej strategii. Gdyby się zajęła nim poważnie, może dałaby spokój Jackowi.
Doszłam do wniosku, że taka kobieta poważnie nim się nie zajmie. A rezygnując uznam tylko
jej przewagę.
Romek przyszedł ze swoją zabójczą punktualnością. Zdążył się już opanować i przywitał
mnie zupełnie spokojnie. Ponieważ zbliżał się zmierzch, zasłoniłam okna gdyż przy
sztucznym świetle zawsze łatwiej wytwarza się intymny nastrój. Kazałam podać kawę, a od
dawna już miałam przygotowany ulubiony koniak Romka.
Usiadł na najmniej wygodnym krześle, chrząknął i powiedział:
118
– Przede wszystkim chciałbym się usprawiedliwić, dlaczego nie przyszedłem wówczas...
Przerwałam mu:
– Ależ daj spokój, Romku. Nie mam prawa żądać żadnych usprawiedliwień. Wyznaję, że
było mi trochę przykro, bo... Widzisz, nawet twój koniak miałam przygotowany... Ale trudno
od kogoś wymagać, by wolał moje towarzystwo niż towarzystwo kogoś milszego.
Spróbował się uśmiechnąć.
– Ostrze twojej złośliwości, Haneczko, nie może mnie zranić, gdyż wiem doskonale, że ani
przez chwilę nie możesz na serio brać tego, co mówisz.
– Na serio? – zdziwiłam się. – Ale ja wcale nie twierdzę, by twoja przyjaźń z miss
Normann była czymś aż tak bardzo serio.
– Nie ma mowy o żadnej przyjaźni.
– Ach, więc wszystko jedno, jak to nazwiesz. Powiedzmy – liaison.
– Tym bardziej nie.
Uśmiechnęłam się pojednawczo.
– Dajmy spokój temu tematowi. Drażni cię, a zresztą to nawet niedelikatnie z mojej strony,
że się w to wtrącam. Po prostu zaciekawiła mnie ta sprawa dlatego...
– Na miły Bóg! Tu nie ma żadnej sprawy. Poznałem tę panią i od czasu do czasu robimy
wycieczki narciarskie. To wszystko.
– Chętnie ci wierzę, Romku. Chociaż ta pani w nieco inny sposób mówiła o tobie.
– Za to, co ktoś o mnie mówi, nie mogę ponosić odpowiedzialności.
– Och, co za mocne słowo – zaśmiałam się. – Aż odpowiedzialność! Sądzę, że nie
pochlebiłoby to miss Normann, że tak gwałtownie i rozpaczliwe wypierasz się jej jak ducha
złego. Osobiście uważam, że jest to naprawdę czarująca i bardzo przystojna osóbka. Wiem
jeszcze jedno: że jest bardzo bogata. Cóż byłoby dziwnego, gdyby młody człowiek w twoim
wieku zainteresował się taką kobietą.
– Zapewne. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Ale ja się nią nie interesuję. Nie jestem
stworzony do żadnych flirtów. I sama najlepiej wiesz, dlaczego.
– Ja?... Pojęcia nie mam.
Opuścił powieki i powiedział:
– Gdybym ci tego nawet nigdy nie mówił i tak musiałabyś wiedzieć.
Przynieśli właśnie kawę i z konieczności musieliśmy przerwać rozmowę. Po wyjściu
pokojowej powiedziałam:
– Wiem, co chcesz mi dać do zrozumienia. Twierdzisz, że mnie kochasz. Długo
zastanawiam się nad tym. I wiesz, do jakiego doszłam przekonania?... Że tych uczuć, jakie
żywisz dla mnie, w żadnym razie nie można nazwać miłością.
Na jego ustach zjawił się ironiczny uśmiech.
– Nie można?...
Odpowiedziałam z przekonaniem:
– Stanowczo nie można.
– Więc jakże to nazwiesz?... Jak nazwiesz to, że nic mnie nie pociąga do żadnej innej
kobiety, że myślę tylko o tobie, że każda godzina mego życia jest pełna ciebie? Jak to
nazwiesz?
Wzruszyłam ramionami.
– Nie wiem. W każdym razie nie nazwę miłością czegoś, co jest zupełnie abstrakcyjne,
czegoś, co nie dąży do realizacji. Unikasz mnie. Unikałeś stale.
– Unikałem cię odtąd, odkąd się przekonałem, że wybrałaś innego.
– Ależ mój drogi. Czy nie wyobrażasz sobie, że między mężczyzną i kobietą wcale
niekoniecznie musi być cos co wiąże ich na całe życie i pakuje w finale do wspólnego
grobu?! Dlaczego na przykład nie moglibyśmy być przyjaciółmi? Dlaczego nie mielibyśmy
się widywać, mieć możność wymiany myśli, uśmiechów, smutków, radości?... Przecież
119
istnieją tysiączne formy i zabarwienia przyjaźni, tysiączne rodzaje sympatii. Dlaczego na
przykład uważasz za przyjemne i możliwe obcowanie z miss Normann, a za niemożliwość –
obcowanie ze mną?
– To całkiem proste. Ona jest dla mnie osobą całkiem obojętną.
– Ach, więc tak?... Więc tak. Więc osób, dla których żywimy jakieś większe uczucia,
musimy planowo unikać?...
– Tak – skinął głową. – Skoro ich nie możemy zdobyć na własność, lepiej unikać ich, by
nie ranić...
– ...sobie serca – dokończyłam nie bez szyderstwa.
Przygryzł wargi.
– Prawda, jakie to śmieszne?
– O, nie – zaprzeczyłam. – To wcale nie jest śmieszne. To jest oburzające. Oburza mnie
myśl, że pozbawiasz mnie swego towarzystwa dla jakichś urojeń. Czy ty naprawdę nie
widzisz braku logiki w swoim rozumowaniu? Więc jeżeli ci na przykład ktoś proponuje kotlet
cielęcy, zrywasz się i uciekasz, bo możesz przyjąć tylko całe cielę. Z kopytami i z ogonem.
Ani odrobinę mniej.
– To porównanie nic nie mówi.
Zmarszczył brwi.