Artur ukłonił się z szacunkiem, ale jego twarz nie zdradzała żadnych obaw związanych z wypowiedzianymi groźbami, co nie mogło wpłynąć budująco na moje ego i na... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

I wtedy wypowiedział słowa, które zmroziły mnie do szpiku kości.
- Tak jest, lordzie Kreegauie.
Byłem wściekły, że nie mogę zobaczyć władcy Lilith, nie będąc samemu przez niego widzianym.
Artur gestem przywołał towarzyszącego mu mężczyznę.
- Chodźmy, poderwiemy wojsko. Mamy robotę do wykonania. Musi przebyć cały ten otwarty teren, by opuścić dziedzinę i dostać się na dzikie ziemie, a będzie się śpieszył, by zdążyć przed świtem. Spróbujemy go schwytać.
Wyszli, a ja słuchałem ich szybkich kroków i butów stukających o kamienie i płyty posadzki. Nie ruszałem się jednak i nie zamierzałem nigdzie wyruszać w najbliższym czasie. Naturalnie, Artur miał rację - żadnym sposobem nie byłem w stanie pokonać odległości pomiędzy zamkiem a ziemiami dzikimi przed nastaniem świtu, a za dnia ucieczka pośród tych wszystkich kręcących się na polach pionków nie miała sensu. Nie, zamierzałem pozostać tu, gdzie byłem, przez najbliższą godzinę lub dwie, a dzień przeżyć w korytarzach wewnątrz samego zamku. Ucieknę, bez wątpienia, ale wtedy, kiedy będę do ucieczki przygotowany, na własnych warunkach i zgodnie z własnym harmonogramem.
 
Większość dnia spędziłem, chowając się przed ludźmi, co okazało się o wiele łatwiejsze, niż można by sądzić. Zamek był ostatnim miejscem, w którym zamierzali mnie szukać, ostatnim miejscem, w którym mogli się mnie spodziewać. Wyszkoleni gliniarze i agenci może by i o tym pomyśleli, ale ci tutaj, w większości drobni przestępcy, naiwni tubylcy i kilku twardych byłych wojskowych, takich jak Artur. Kilka razy wpadłem na jakichś ludzi, ale robiłem wrażenie, że wykonuję swoje obowiązki i nikt niczego nie podejrzewał. Starałem się jedynie, by zdarzało się to jak najrzadziej i bym nie natknął się na kogoś, kto mnie znał. Udało mi się nawet zwędzić kilka posiłków przygotowanych dla będącego na służbie personelu, tak więc nie było najgorzej.
Mimo wszystko nie zamierzałem popełnić błędu polegającego na niedocenianiu przeciwnika. Jeśli Kreegan ciągle tu przebywał, a miałem powody, by tak sądzić, na pewno każe zablokować wszystkie wyjścia. Nie wymagało to wielkiej mobilizacji - wystarczyło postawić przy każdym z nich kilku nadzorców, szczególnie przy wyjściach z korytarzy służbowych. Wydostanie się na zewnątrz w takiej sytuacji nie byłoby przechadzką, a ja nie mogłem przecież spędzić w tych murach całego tygodnia. Każda bowiem godzina zwiększała ryzyko odkrycia mojej osoby i była jednocześnie kuszeniem losu.
Sprawdziłem jeszcze raz w myślach wszystkie możliwości, podjąłem decyzje i czekałem na nadejście ciemności. Żegnaj dziedzino Zeis, żebyś tak zgniła w błocie i szlamie. Nigdy już nie będę cię oglądał; byłem o tym przekonany.
Ta ostatnia myśl nagle mnie zastopowała. Ti. Przecież ona tu ciągle jest; tam, na górze, w towarzystwie rzeźnika - sadysty i na łasce jego eksperymentów.
Nie potrafiłbym odpowiedzieć dlaczego tak się stało, ale późnym popołudniem byłem już w drodze do sekcji medycznej. Z doświadczenia wiedziałem, że cały personel tego gabinetu okropności doktora Pohna skończył już pracę i oddalił się. Nie było więc powodu, żeby tam nie iść, a jedynym niebezpieczeństwem było to, iż mogę się nadziać na samego Pohna. Teraz, kiedy już poznałem silę tkwiącą w każdym panu, nie chciałem spotkać doktora w roli przeciwnika. Poszedłem tam więc w porze kolacji, licząc na to, iż, nikogo po drodze nie spotkam, i szczęście mi dopisało. W sekcji medycznej nie było nikogo.
Wślizgnąłem się szybko do pomieszczenia, o którym zawsze będę myślał jak o kostnicy, i zobaczyłem dwanaście śpiących, niemych postaci dziewczęcych. Pośpieszyłem do nieruchomego ciała Ti i patrzyłem na nią, starając się myśleć logicznie. Do tego momentu traktowałem to raczej jako wizytę pożegnalną.
Teraz jednak, kiedy jej się przyglądałem, wiedziałem już, że nie potrafię jej tu zostawić na łasce Pohna.
Popatrzyłem na inne dziewczęta. Mrok powodował, iż pomieszczenie to hardziej niż kiedykolwiek przypominało miejsce spoczynku dla zmarłych. Bo przecież one są martwe, pomyślałem ze smutkiem. To, co starożytne przesądy pozwalały jedynie przeżywać jako nocne koszmary, pokrętna nauka Lilith uczyniła rzeczywistością. Chciałem zabrać je wszystkie ze sobą i zrobiłbym to, gdybym tylko mógł. Przecież co jeden szaleniec uczynił, inni - trochę mniej szaleni - mogliby naprawić, jednak nie było sposobu, by teraz tego dokonać.
Bez chwili zastanowienia podniosłem Ti, zarzuciłem sobie na ramię i poniosłem do mojej kryjówki. Ważyła tak niewiele, że gdyby nie jej prawic niezauważalny oddech, sądziłbym, iż niosę lalkę, manekin, a nie człowieka. Z kryjówki udałem się do zaplanowanego punktu wyjściowego, licząc, iż osiągnę go w momencie, kiedy zapadnie całkowita ciemność. Znajdowałem się już poniżej lewego muru zamku, kiedy dotarło do mnie, że zabranie Ti było aktem niewiarygodnej głupoty z mojej strony. Jeśli ktoś wróci do laboratorium i zauważy jej brak, natychmiast zorientuje się, iż ciągle jeszcze przebywam na terenie zamku.
Jednak pozostawienie jej na miejscu byłoby morderstwem dokonanym z zimną krwią. Co więcej, nic by mi nie dało, bo i tak na górze zauważono by, że jej nie ma. Cóż, głupi, czy nic, czyn został popełniony i nie było od tego odwrotu.
I chociaż pozostawienie Ti ciążyłoby na moim sumieniu, to, co miałem teraz zrobić, nie wywoływało żadnych skrupułów. Pewnie gdzieś istnieją jakieś klasyfikacje zbrodni popełnianych wobec innych ludzi, zbrodni takich jak morderstwo;tutaj więc zakwalifikowałem swój postępek, z adnotacją “konieczne".

Tematy