Słońce schowało się za pagórkami w jakiejś dolinie, w której pełno było zapewne takich zaginionych słońc. W tej samej chwili zajaśniały na niebie pierwsze promienie latarni.
— Kapitan nawet na sekundę się nie spóźnia — zauważyła Ewa.
Ania ani Ewa nie zapomniały nigdy twarzy kapitana w chwili, kiedy wręczały mu książkę, tę jego książkę uwielbioną, oczekiwaną z takim utęsknieniem. Policzki jego, zbielałe w ostatnich czasach, znów nabrały kolorów. Młodzieńczym ogniem zapałały oczy, ręce tylko drżały, jak ją otwierał.
Nazwana była po prostu: „Księga życia kapitana Jima”, a na karcie tytułowej widniały nazwiska Owena Forda i Jamesa Boyda jako autorów. Rycina na pierwszej stronie wyobrażała kapitana stojącego przy drzwiach wiodących do latarni i spoglądającego na zatokę. Była to fotografia, którą Owen uchwycił pewnego dnia podczas pracy nad powieścią. Kapitan wiedział o tym, nie spodziewał się jednak, że fotografia znajdzie się w książce.
— Tylko pomyśleć o tym — powiedział — stary marynarz dokładnie opisany w prawdziwej książce. Największy to dziś dzień w moim życiu. Czuję się tak strasznie dumny! Wcale spać nie będę tej nocy. Do wschodu słońca przeczytam moją książkę.
— No, to uciekamy i pozostawiamy pana razem z pańskimi skarbami — powiedziała Ania.
Kapitan Jim przeglądał książkę z pełnym zachwytu szacunkiem. Na słowa Ani szybkim ruchem zamknął ją.
— Nie, nie. Nie pójdziecie nie napiwszy się ze mną szklanki herbaty — powiedział. — Nie mogę tego słuchać, prawda, Maciusiu? Księga życia, mam nadzieję, nie ucieknie. Czekałem na nią szereg lat, to mogę poczekać jeszcze parę chwil, które spędzę w miłym towarzystwie mych przyjaciół.
Kapitan kręcił się po pokoju, zagrzewał wodę w kociołku, nakrywał do stołu, ale mimo podniecenia ruchy jego nie miały żywości. Były powolne i niepewne. Przyjaciółki jednak nie starały się przyjść mu z pomocą, wiedziały bowiem, że ciężko by go tym obraziły.
— W samą porę przyszłyście do mnie z wizytą — oświadczył wyciągając z kredensu tacę z ciastkami. — Matka mojego małego siostrzeńca przysłała mi dziś pełen półmisek ciastek i placuszków. Niech będą błogosławieni wszyscy dobrzy kucharze. Patrzcie, moje panie, na te wyborne ciastka: sam cukier i orzechy. Nieczęsto mi się zdarza, że tak wystawnie mogę przyjąć gości. Siadajcie, dziewczęta, siadajcie!
„Dziewczęta” wesoło siadły do stołu. Herbata była przyrządzona jak nigdy. Ciastka upieczone przez matkę małego Joe były ostatnim wyrazem doskonałości. Kapitan był najmilszym gospodarzem i nawet najmniejszego spojrzenia nie rzucił w kąt pokoju, gdzie na stole spoczywała jego książka, błyszcząca w złoto—zielonej oprawie. Ania i Ewa wiedziały jednak, że z chwilą kiedy się drzwi latarni za nimi zamknęły, kapitan momentalnie skierował swe kroki ku książce. Idąc do domu, wyobrażały sobie, z jaką rozkoszą staruszek przewracał kartki i jak wczytywał się w te stronice, na których opisane było jego barwne życie, pełne uroku i przygód.
— Ciekawam, jak mu się będzie podobało zakończenie, które ja wymyśliłam — rzekła Ewa.
Nigdy się tego nie dowiedziała. Wczesnym rankiem następnego dnia Ania przebudzona ze snu ujrzała Gilberta już ubranego, nachylającego się nad nią z wyrazem niepokoju na twarzy.
— Czy cię wzywają do chorego? — spytała zaspanym głosem.
— Nie, Aniu. Obawiam się, że coś się musiało stać w latarni. Już minęła godzina, jak słońce wzeszło, a światło wciąż się pali. Wiesz, jak kapitan zawsze był dumny z punktualności, z jaką zapalał i gasił światło, równo z zachodem i wschodem słońca.
Ania przerażona usiadła na łóżku. Przez okno widziała światło blado odcinające się od jasnoniebieskiego nieba.
— Może usnął czytając swą księgę życia — powiedziała drżącym głosem — albo tak był nią pochłonięty, że zapomniał o świetle.
Gilbert potrząsnął głową.
— To niepodobne do kapitana. Na wszelki wypadek pójdę zobaczyć.