Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Stary sprawiał teraz wrażenie złoczyńcy, przyłapanego na gorącym uczynku.
- Głupstwa jakieś... Człowiek byle co gada po pijanemu.
- Ale najczęściej mówi prawdę, panie Hartmann. Wiem zresztą od dawna, że panna Waleria istotnie nie jest pańską córką i że w ogóle nie należy do waszej rodziny.
- A dajże mi pan święty spokój! - rozzłościł się Hartmann. - Już czuję, że z naszej przyjaźni nici.
- Hartmann, proszę się zastanowić. Ja jestem detektywem. Czy pan wie, co to znaczy?
Stary zbladł.
- Cholera jasna, odczep się pan, kiedy mówię po dobroci. Nie chcę mieć do czynienia z władzą, nie chcę się włóczyć po sądach!
- Nikt pana o to nie będzie pytał. Otóż pan von Waldheim wezwał mnie tutaj, abym wyjaśnił zagadkę pochodzenia panny Walerii. Trzeba panu wiedzieć, iż ona i zaginiona przed laty córka mego chlebodawcy są do siebie podobne niczym dwie krople wody. Dowiedziałem się już bardzo dużo, ale prawdę chciałbym usłyszeć od pana!
Niepokój i zmieszanie Hartmanna sięgnęły zenitu.
- Od razu wiedziałem, że ta głupia koza sprowadzi nieszczęście - mruknął. - Po kiego diabła tu przyjeżdżała? A może moja stara wygadała się ze strachu? Oj, te baby, te baby! Czego pan, psiakrew, chce ode mnie? Za nasze dobre serce, za to, żeśmy przyjęli położnicę, mają nas teraz ciągać po sądach, tak?
- Przyrzekam, że nic panu nie grozi, a nawet wręcz przeciwnie. Otrzyma pan wysoką nagrodę pieniężną za opowiedzenie szczegółów całej tej historii.
- A pan von Waldheim? On też mi nic nie zrobi?
- Nie, ale pod warunkiem, że pozna całą prawdę, przekazaną bez ogródek i żadnych wykrętów. Jeśli jednak spróbuje pan cokolwiek zataić...
Hartmann zerwał czapkę z głowy.
- Przeklęta sprawa, ale nie ma w niej naszej winy - zacharczał. - Nie puszczaliśmy pary z gęby, bośmy się bali nieboszczyka dziedzica. Inaczej bylibyśmy wszystko wyznali jak na spowiedzi. Bo i co można było zrobić? Zwaliła się kobieta w nocy, przemarznięta, zdrożona, ledwie żywa...
Serce Freda chciało wyskoczyć z piersi. Ogarnęło go jakieś mgliste przeczucie, z trudem opanowywał wzruszenie. Starał się jednak zachować zimną krew oraz pozory obojętnego spokoju. Powiedział:
- O tym już wiemy i uważamy to za okoliczności łagodzące. Ale jeżeli nie chce pan stanąć przed sądem ani pójść do więzienia, musi mi pan szczegółowo opowiedzieć przebieg wypadków. Ja bardzo chciałbym zaoszczędzić panu kłopotów!
Stary walczył ze sobą i swoim niepokojem.
- Najpierw... najpierw musi mi pan przysiąc, że ani mnie, ani mojej żony nie spotka żadna krzywda. Wtedy powiem wszystko.
- Dobrze, panie Hartmann. Przysięgam, że osiągnie pan korzyść. Przecież i panu będzie lżej po zrzuceniu tego ciężaru z duszy, kiedy nareszcie będzie pan mógł spojrzeć ludziom prosto w oczy. Czy nie mam racji?
Hartmann westchnął głęboko. Zabrzmiało to niczym jęk.
- Powiem, a potem pójdziemy do mnie i oddam panu wszystkie papiery. Kto by pomyślał, że Waleria... Właśnie dlatego oddaliśmy ją pani Lorbach. Chcieliśmy, aby nam zeszła z oczu. I żeby się wychowywała w pańskim domu, tak jak jej się to należało...
Fred skinął głową udając, że rozumie w zupełności te powody. Wewnętrznie dygotał z niepokoju. Co też usłyszy za chwilę? Jak rozwiąże się zagadka? Kim jest Waleria?
- No, panie Hartmann, dalej, zaraz panu ulży. Później porozmawiamy o nagrodzie.
Wiedział, że pieniężne zadośćuczynienie będzie najlepszą zachętą dla starego. I miał rację. Hartmann złożył szczegółowe zeznanie, nie starając się niczego ukryć. Fred słuchał z napięciem, choć udawał, że ta sprawa jest mu w zasadzie objętna.
Kiedy Hartmann oświadczył wreszcie, że to już wszystko, Gerold z zadowoleniem pokiwał głową. Był wstrząśnięty do głębi, lecz nie chciał, aby jego rozmówca to zauważył. Siląc się na spokój, powiedział:
- Teraz pójdziemy do pańskiej zagrody, gdzie odda mi pan wszystkie dokumenty. Pomówię też z pańską żoną, bo i ją muszę przesłuchać. Jeśli wasze zeznania okażą się zgodne, wtedy możecie być spokojni o swój los.
- A moja nagroda? - spytał Hartmann, któremu to właśnie wydawało się najważniejsze.