Ale liczne głosy ptaków nie dochodziły do mnie spod nieba czy z gałęzi naszych owocowych drzew, za pośrednictwem doktora Hubertusa, genialnego naśladowcy zwierzęcych głosów, poznawałem przez słuchawki czyżyka i sikorkę, kosa i ziębę, wilgę i trznadla, skowronka. Nic dziwnego, że niesnaski między moimi rodzicami przerodzone w kryzys małżeński pozostawały dla mnie czymś odległym. Toteż ich rozwód nie był wydarzeniem nadmiernie bolesnym, bo mamie i mnie przypadła wrocławska podmiejska willa z ogrodem, całe urządzenie, a więc także odbiornik radiowy i słuchawki.
Nasz detektorowy aparat był wyposażony we wzmacniacz niskich częstotliwości. Do słuchawek mama dokupiła muszle ochronne, które zmniejszały dokuczliwy ucisk. Później aparaty z głośnikami - myśmy mieli pięciolampowy przenośny odbiornik firmy Blaupunkt - wyparły mój ukochany detektor. Wprawdzie mogliśmy teraz słuchać radiostacji Königs Wusterhausen, a nawet hamburskich koncertów portowych i wiedeńskiego chóru chłopięcego, ale przepadła ekskluzywność słuchawek.
Nawiasem mówiąc to Rozgłośnia Śląska pierwsza wprowadziła miły dla ucha trójdźwięk jako sygnał stacji, co potem przyjęło się w całych Niemczech. Kogo by to zdziwiło, że pozostałem wierny radiu - i to zawodowo. W czasie wojny na przykład byłem odpowiedzialny za stronę techniczną popularnych audycji od Oceanu Lodowatego po Morze Czarne, od Wału Atlantyckiego po Pustynię Libijską, choćby na Boże Narodzenie: nastrojowe scenki ze wszystkich frontów. A gdy wybiła nam godzina zero, wyspecjalizowałem się w realizowaniu w Rozgłośni Północnozachodnioniemieckiej słuchowisk, gatunku z biegiem lat wymierającego, podczas gdy słuchawki z mojego dzieciństwa znów cieszą się u młodzieży rosnącą popularnością: młodzi mają zatkane uszy, są milcząco zamknięci w sobie, wyłączeni, a jednak całkowicie obecni.
1926
Kreskowane spisy to moja robota. Gdy jego Cesarska Mość poczuł się zmuszony pójść na wygnanie, od początku do mnie należało utrzymywanie porządku: cztery kreski poziomo, jedna na ukos. Już w pierwszej siedzibie na ziemi holenderskiej J.C.M. lubił własnoręcznie ścinać drzewa, potem powtarzało się to codziennie w leżącym śród lasów zamku Doorn. Kreskowane spisy sporządzałem nadprogramowo, bo w zasadzie byłem odpowiedzialny za konserwację powozów z wozowni. I tam J.C.M. także przy złej pogodzie ze mną, a czasem ze swym adiutantem, panem von Ilsemannem, przepiłowywał pnie na sążniowe polana, przeznaczone dla kominków w głównej budowli i w oranżerii służącej za dom gościnny. Ale drwa rąbał tylko w pojedynkę, oczywiście zdrową ręką. Już wczesnym rankiem, zaraz po nabożeństwie, na którym J.C.M. bywał wraz z czeladzią, szło się do lasu, także w deszcz. I to dzień w dzień. Lecz ścinanie drzew podobno służyło cesarskiemu odprężeniu już w Wielkiej Kwaterze Głównej w Spa, wówczas pod koniec października, kiedy to Ludendorff został, że tak powiem, spławiony i zastąpiony przez generała Groenera. Słyszę jeszcze, jak J.C.M. później przy piłowaniu w wozowni wyrzekał: „To ten Ludendorff ponosi winę!” I kto tam jeszcze był winien zawieszeniu broni i wszystkiemu, co po nim nastąpiło. Naturalnie czerwoni. Ale też książę Maks Badeński, wszyscy ministrowie, dyplomacja, nawet następca tronu. Wielkiemu admirałowi Tirpitzowi chciał odebrać Wielki Order Czarnego Orła, lecz sztab doradców, z tajnym radcą na czele, nakłonił go, żeby poprzestać na upomnieniu. Ordery J.C.M. jednak rozdawał, i to, jak pozwalam sobie zauważyć, często zbyt szczodrze, na przykład, gdy goście przychodzili zaraz po piłowaniu i rąbaniu drzew, pomiędzy nimi wielu służalców, którzy później go opuścili. Tak w każdym razie bywało przez tygodnie i miesiące.
Jako że do mnie należało sporządzanie kreskowanych spisów, mogę zapewnić, iż już po roku spędzonym pod holenderską opieką w Amerongen Jego Cesarska Mość miał na swoim koncie tysiące ściętych drzew. Gdy potem w Doorn padło dwunastotysięczne, zostało przepiłowane na płaty, a te, sygnowane każdorazowo dużym W, zyskały sobie popularność jako upominki dla gości. Nie, ja nie dostąpiłem łaski takiego zaszczytnego daru.
Ależ z pewnością! Dwanaście i więcej tysięcy drzew. Zachowałem kreskowane spisy. No, na później, kiedy powróci cesarstwo i Niemcy nareszcie się zbudzą. A że obecnie w Rzeszy coś niecoś się rusza, wolno bądź co bądź mieć nadzieję. Bo dlatego, tylko dlatego J.C.M. nie ustawał w wysiłkach. Gdy niedawno naród w głosowaniu odrzucił projekt wywłaszczenia książąt i nam, zajętym układaniem drewna w sagi, doręczono depeszę ze zwięzłym, ale przecież radosnym rezultatem, były nawet powody do większej nadziei. W każdym razie Jego Cesarska Mość oświadczył spontanicznie: „Jeśli naród niemiecki mnie wezwie, to z miejsca jestem gotów!”