Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Patrzcie, poruszę ręką to zielsko z czerwonym kwiatem. Czy widzicie, jak się chwieje?
— Widzimy…
— Tu stoję. Teraz się zwrócę w stronę domu, a wy patrzcie na ziemię: tam, gdzie się trawa ugina, tamtędy ja przechodzę.
Chłopcy, baczni na wszystko, poszli powoli, powoli bowiem szedł Niewidzialny. Dziwne ich ogarnęło uczucie, kiedy szli za kimś, kogo nie ma. Niewidzialny jednak przysiągł na Boga i przemawiał głosem, który się wydawał uczciwy. Poczuli, że wstąpił na schody, a po westchnieniach poznali, że stąpa po nich z trudem.
Weszli do komnat, w których słońce złociło nędzę ścian, wklęsłość podłóg i wydęcia pułapów. Najwyraźniej słyszeli teraz ,jego” kroki.
— Oto mój dom — rzekło powietrze — rozgośćcie się! Znajdowali się w obszernej sali, w której zachowały się nieliczne sprzęty: łoże z baldachimem, szafy opasłe i ciężkie, i obrazy, na których czas, malarz smutny, poczernił i pogasił świetne może kiedyś kolory. Z pułapu zwisał ogromny świecznik, kiedyś gorejący, dziś ślepy ł ciemny. W posadzce widać było szerokie pęknięcia, jakby tu było serce tego domu, skazanego na zagładę, co się z rozpaczy rozpęka.
— Młodzieńcy — rzekł głos — tutaj przebywam czekając zmiłowania. Podajcie mi ręce na powitanie, och, podajcie.
Tyle było rzewnego smutku w tym głosie, że oni bez wahania wyciągnęli dłonie i drgnęli, dotknąwszy jakichś rąk niewidzialnych, zdaje się, że do starego należących człowieka, bo były drżące i kościste.
— Usiądźcie — mówił głos. — Chciałbym was ugościć, ale nie wiem, co się stało z moją liczną służbą. Dawno już jej nie widziałem. Możecie się jednak sami pożywić, jeśli taka wasza wola: w ogrodzie jest wiele owoców i wiele zwierzyny. Ja mogę ją łatwo łowić gołymi rękami, idąc ku niej pod wiatr, bo mnie nie widzi. Jeśli chcecie pokrzepić siły winem, znajdziecie go wiele jeszcze w piwnicy. O, młodzieńcy! zostańcie ze mną czas niejaki, uczyńcie mi tę łaskę niezmierną. Jesteście dziwnie podobni._ Skąd macie we wzroku tyle powagi? Wyglądacie tak, jakbyście mieli po osiemnaście lat, a ból wasz wygląda starzej.
— Wycierpieliśmy wiele! — rzekł Jacek.
— I ja wycierpiałem niemało, i ja jestem młodzieńcem takim jak wy.
— Myśleliśmy — rzekł Placek — że słyszymy głos starca.
— O, nie — ozwał się Niewidzialny — jestem w pełni sił. Miałem lat dwadzieścia, kiedy postradałem moje ciało.
— Jak to się stać mogło? — zapytał Jacek.
— Usiądźcie, a powiem wam wszystko o tym nieszczęściu przeraźliwym, jakiego nikt chyba jeszcze nie doznał.
Oni usiedli na czarnym dębowym, rozłożystym krześle, patrząc pilnie w tę stronę, skąd głos przylatał: zapewne i „on” usiadł, bo drugie krzesło poruszyło się samo.
— Nie pamiętam już, ile to lat temu — mówił znużony głos — może osiemdziesiąt, a może nawet sto, pałac ten rojny był i strojny. Wiele się tu odbywało uczt, festynów i turniejów, a ja, młody i szczęśliwy, przewodziłem zabawom w pałacu i łowom w moich kniejach. Jestem bliskim krewnym miłościwego naszego króla, panem bogatym i dostojnym. Wtedy postanowiłem znaleźć sobie żonę i wybrałem księżniczkę piękną i uroczą, którą miłowałem bardzo. Odrzuciła ona jednak wszystkie moje dary i moją miłość przenosząc nade mnie jedno książątko, niezmiernie bogate, nie wiedząc, że jest to człowiek bez czci i sumienia, co z poddanych ostatnią kroplę potu wyciska, a nawet gorzki ich chleb zamienia na złoto. Opętała go tak przeraźliwa żądza skarbów, że się pławił w złocie i coraz namiętniej go pożądał. Oby go ciężka spotkała kara za te łzy i nieszczęścia, których był sprawcą…
— O, Boże! — zakrzyknął Jacek.
— Już go spotkała ta kara — rzekł Placek.
— Jak możesz o tym wiedzieć, młodzieńcze? — zapytał głos.
— W naszej wędrówce przez dalekie ziemie — mówił Placek — omal nie padliśmy śmiercią z rąk księcia złotych ludzi. Mieszka on wśród niezmiernych skarbów, tknięty na rozumie i pożera złoto.
— To on! — zakrzyknął głos. — Pobiła go mściwa krzywda ludzka.
— Czy to on jest sprawcą i twego nieszczęścia?
— Nie — mówił głos — ja sam je na moją sprowadziłem głowę. Słuchajcie tylko! Kiedy się przekonałem, że mojej umiłowanej damie wielkie grozi niebezpieczeństwo, gdyż złoty książę miał zamiar obrabowawszy ją ze skarbów zabić po ślubie, postanowiłem przedtem zabić jego. Nie mogłem jednak tego uczynić w żaden sposób: wyzwałem go na walkę, ale mi nie stanął, unikał mnie tchórzliwie i ukrywał się na swoim zamku wśród skarbów, tak że nikt nie miał do niego dostępu. Gniew i wściekłość kąsały moje młode serce, na domiar wszystkiego napadał on z czeredą swoich strasznych i na wszystko gotowych sług na moje włości, zabijał ludzi i niszczył wszystko ogniem i mieczem. Wtedy, zapamiętawszy się w złości, postanowiłem go zgładzić za wszelką cenę. Zasłyszałem o jednym czarowniku, co na wszystko miał sposoby, i kazałem go wołać. Naznaczył mi spotkanie o północy w ciemnym lesie, lecz mimo gęstych mroków i mimo tego, że serce moje nie zna trwogi, zadrżałem, ujrzawszy maszkarę piekielną, co miała po dziesięć palców u rąk, jedno oko na czole, a drugie na tyle głowy.
— Matko Najświętsza! — krzyknął Placek. — My jego znamy.
Glos jęknął.
— Jak… jak to… może być?…
— Byliśmy u niego przez dziesięć lat w niewoli!
— Niezbadane są wyroki boskie — mówił głos z niezmiernym wzruszeniem. — Ja go szukam może osiemdziesiąt, może sto lat. I wy wiecie, gdzie go można znaleźć?
— Wiemy, panie, ale niech cię Bóg przed nim strzeże! Powiedz, powiedz czym prędzej, co ci się z nim zdarzyło?…

Tematy