Powietrze było ciężkie i stęchłe, jakby pomieszczenie stało zamknięte nie kilka dni, lecz kilkaset lat. Ben wetknął głowę do salonu sprzedaży, lecz nie dostrzegł tam żadnego miejsca nadającego się na kryjówkę. Niezbyt licznie porozstawiane przedmioty świadczyły o tym, że Straker niespecjalnie dbał o zaopatrzenie sklepu.
- Chodź tutaj! - zawołał ochrypłym głosem Jimmy i Benowi serce podskoczyło do gardła.
Jimmy i Mark stali przy podłużnej skrzyni, której wieko udało im się już częściowo podważyć za pomocą lekarskiego młotka Cody'ego. Przez szparę widać było fragment białej dłoni i ciemny rękaw.
Ben z furią zaatakował skrzynię gołymi rękami, podczas gdy z drugiego końca Jimmy mozolił się ze swoim młotkiem.
- Pokaleczysz się! - ostrzegł go. - Uważaj, bo...
Ale Ben nie słyszał. Odrywał deskę za deską, nie zwracając uwagi na drzazgi i gwoździe. Dopadli go, dopadli tego ohydnego krwiopijcę! Przyłoży mu kołek do piersi i wbije, tak jak wbijał go już w pierś Susan. Po oderwaniu jeszcze jednej, kruchej listwy spojrzał prosto w martwą, sinobladą twarz Mike'a Ryersona.
Przez chwilę stali bez ruchu, a potem niemal jednocześnie wypuścili wstrzymane w płucach powietrze.
- Co teraz zrobimy? - zapytał Jimmy.
- Musimy szybko jechać do domu Marka - odparł Ben, nie kryjąc rozczarowania. - Wiemy, gdzie go potem znaleźć, a na razie i tak nie mamy nawet jednego kołka.
Przykryli skrzynię połamanymi deskami.
- Lepiej pokaż mi swoje ręce - powiedział Jimmy. - Masz całe poharatane.
- Później. Chodźmy już.
Nikt nie powiedział tego na głos, ale wszyscy z ulgą znaleźli się ponownie na świeżym powietrzu. Dotarli do domu Marka chyba szybciej, niż którykolwiek z nich by sobie tego życzył.
Obok forda Pinto, stanowiącego własność Henry'ego Petrie, stał samochód ojca Callahana. Mark pobladł i odwrócił wzrok.
- Nie mogę tam wejść - wymamrotał. - Przepraszam. Zaczekam w samochodzie.
- Nie masz za co przepraszać, chłopcze.
Jimmy zatrzymał wóz, wyłączył silnik i wysiadł. Ben zawahał się przez chwilę, a następnie położył Markowi dłoń na ramieniu.
- Wszystko w porzÄ…dku?
- Jasne.
Ale jego wygląd wcale tego nie potwierdzał. Drżała mu broda, a w oczach miał zupełną pustkę, lecz w chwili, gdy skierował ich spojrzenie na Bena, pustka wypełniła się natychmiast bólem i łzami.
- Przykryjcie ich, dobrze? Jeżeli nie żyją, to koniecznie ich przykryjcie.
- Oczywiście.
- Chyba lepiej, że tak się stało - wyszeptał Mark. - Mój tata...On byłby bardzo groźnym wampirem. Kiedyś może nawet tak groźnym, jak Barlow. Zawsze chciał być najlepszy.
- Staraj się o tym nie myśleć - poradził mu Ben, ale niemal od razu zawstydził się tych wyświechtanych słów. Mark spojrzał na niego i uśmiechnął się słabo.
- Drewno leży za domem - powiedział. - Pójdzie wam szybciej, jeśli skorzystacie z tokarki ojca. Stoi w piwnicy.
- Dobrze - skinął głową Ben. - Trzymaj się, Mark.
Lecz chłopiec odwrócił już wzrok, ocierając dłonią ściekające mu po policzkach łzy.
Dwaj mężczyźni weszli do domu.
35
- Ani śladu Callahana - powiedział Jimmy, kiedy przeszukali już dokładnie wszystkie pomieszczenia.
- W takim razie musimy przyjąć, że wpadł w ręce Barlowa.
Bena wiele kosztowało wypowiedzenie tego zdania. Spojrzał na złamany krzyż trzymany w dłoni; jeszcze wczoraj wisiał na szyi księdza. Był to jedyny ślad świadczący o tym, że Callahan był we wnętrzu domu. Znaleźli krzyż przy ciałach rodziców Marka. Obydwoje nie żyli, gdyż jakaś monstrualna siła po prostu zgniotła im czaszki. Ben przypomniał sobie, do czego była zdolna pani Glick, i nagle poczuł strach.
- Musimy ich przykryć - odezwał się do Jimmy'ego. - Obiecałem to Markowi.
36
Użyli do tego narzuty ściągniętej z kanapy stojącej w jadalni. Ben usiłował zdystansować się do tego, co robią, lecz okazało się to niemożliwe. Kiedy mieli już odejść, zauważył, że spod kolorowego materiału wystaje czyjaś dłoń (starannie wypielęgnowane paznokcie wskazywały na to, że należała do June Petrie) i wepchnął ją nogą, krzywiąc się z wysiłku, jakim musiał opłacić udaną próbę zapanowania nad swoim żołądkiem. Kształty ciał rysujące się pod przykryciem były zupełnie jednoznaczne, przypominając mu zdjęcia z Wietnamu, przedstawiające żołnierzy niosących swych zabitych kolegów w czarnych korkach, absurdalnie podobnych do toreb na kije golfowe.
Obładowani naręczami starannie przyciętych szczap zeszli do piwnicy.
Był to teren, nad którym niepodzielną władzę sprawował Henry Petrie, nadając mu wyraźne piętno swojej osobowości. Trzy mocne żarówki wisiały nad warsztatową częścią pomieszczenia, rzucając silne światło na elektryczny hebel, małą piłę tarczową, tokarkę do drewna i wyżynarkę. Na stole leżały elementy dużego domku dla ptaków, obok zaś sporządzone bardzo starannie plany. Ojciec Marka wykonywał tę pracę fachowo, choć bez polotu, a teraz już nigdy nie miał jej dokończyć. Podłoga była starannie zamieciona, a w powietrzu unosił się przyjemny zapach trocin.
- To nic nie da - powiedział nagle Jimmy i wypuścił z ramion swój ładunek. Szczapy rozsypały się z głośnym stukotem po podłodze. - Mamy jeszcze stos drewna na podwórzu - dodał, a potem wybuchnął głośnym, histerycznym śmiechem.
- Jimmy...
Nie pozwolił dojść Benowi do głosu.
- Rozprawimy się z wampirami za pomocą sterty drewna z podwórka Henry'ego Petrie. A czemu nie mamy wykorzystać nóg od krzeseł albo kijów do baseballu?
- Masz jakiś lepszy pomysł?
Jimmy spojrzał na niego i opanował się z wyraźnym wysiłkiem.