Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Nagle zamyślając się odpowiedział:
– Może...
Ale w tej chwili nie mógł znać długo ani zamyślać się, ani smucić.
– Moja droga kuzynko – szepnął znowu – żebyś wiedziała, jak ona mi się podoba!... Ślicznie
zbudowana kobieta i takiego coś ma w sobie... te szare oczy przy czarnych włosach...
Patrzała chwilę na nienaturalny blask jego oczu i zwiększające się rumieńce. Czuła się
zwierzeniami, które jej czynił, obrażoną, ale obrazę zwyciężała litość...
– Biedny ty jesteś; kuzynku... a dziś w dodatku i upiłeś się jeszcze czy co?
Znów z zamyśleniem odpowiedział:
– Może...
Muzyka umilkła, kilka osób otoczyło Orzelskiego dziękując mu i chwaląc odegraną
kompozycję. On prostował się, promieniał.
– Caca uwerturka! – mówił – caca!...
Justyna powstała z wolna i odejść od fortepianu zamierzała, kiedy Zygmunt Korczyński
Orzelskiego opuszczając, drogę jej zastąpił. Pięknej istotnie muzyki słuchał on był stojąc w
pozie jakby z przyzwyczajenia malowniczej. Smutnym wydawał się i rozmarzonym. Teraz, z
niepewnym i przymuszonym uśmiechem na bladej twarzy, półgłosem przemówił:
– Zdaje mi się, kuzynko, że nie lubisz muzyki tak, jak lubiłaś ją dawniej...
Na ostatnim wyrazie położył znaczący nacisk. Ona stała przed nim ze spuszczonymi
powiekami, nieruchoma, ale wzruszenia swego ukryć zupełnie nie mogła.
– Nie – odrzekła z cicha – nie, nie lubię już muzyki wcale...
Stał ciągle tak, aby odejść i rozpoczętej rozmowy przerwać nie mogła.

* B r i o, częściej: c o n b r i o (wł.) – część utworu muzycznego grana żywo, z ogniem.
54
– O, gust kobiet zmiennym jest! – zawołał. – Ale w tobie zaszłą zmianę przypisuję temu, że
oprócz muzyki ojca swego, która zresztą jest wyborną, żadnej innej nigdy nie słyszysz... Gdybyś
słyszała...
Tu ożywiając się coraz, mówić jej zaczął o mistrzach muzycznych, których grę słyszał w
wielkich europejskich miastach. Potem opowiadał o nowych słynnych operach. Sposób
mówienia miał łatwy, obrazowy, okazujący niepospolite znawstwo muzyki i w ogóle sztuk
pięknych. Ona słuchała go wciąż w nieruchomej postawie, kiedy niekiedy paru słowy
odpowiadając, ale bledsza niż zwykle i z szybko podnoszącą się piersią. Widać było, że głos jego
ją upajał i że zbliżenie z nim poruszało do głębi całą jej istotę. On w jej bladej i zamyślonej
twarzy zatapiał oczy, tak jak u wszystkich Korczyńskich duże, w podłużnej oprawie i z piwną
źrenicą. Zręcznym poruszeniem salonowego strategika dokonał takiego półobrotu, że ją sobą od
kilku w pobliżu stojących osób odgrodził i malowniczo wspierając się o fortepian zapytał:
dlaczego, gdy on do Korczyna przyjeżdża, ona bywa najczęściej niewidzialną lub ukazuje się
tylko na krótko?
Odpowiedziała, że czasem wuja w gospodarstwie wyręcza, a czasem ojca pielęgnować musi.
Zaśmiał się.
– Po cóż mówisz nieprawdę? – szepnął. – Nie chcesz mnie widywać, wiem o tym! Masz do
mnie urazę i pogardzasz mną! Słusznie, ja sam sobą pogardzać zaczynam!
W głosie jego było tyle goryczy i żalu, że prędko odpowiedziała:
– Nie, nie... nie to!
Chciała mówić dalej, ale urwała nagle, bo w drugim końcu salonu ujrzała parę oczu
utkwionych w nią z nieopisanym wyrazem. Były to oczy Klotyldy, więcej jeszcze błyszczące i
szafirowe jak zwykle, ale wcale inaczej niż zwykle patrzące. Obok młodziutkiej kobiety ze
swym wiecznie jowialnym, a trochę złośliwym uśmiechem na twarzy siedział Kirło. Przed
chwilą ukazał jej rozmawiającą przy fortepianie parę i żartobliwie zapytał:
– Czy pani nie zazdrosna?
– O kogo? o co? – zapytała, ale patrząc we wskazanym jej kierunku zarumieniła się jak
wiśnia.
– Pani nie wie? – ciągnął żartowniś – toż to pierwsza miłość mężulka... Panna Justyna...
pierwsza miłość... a pani zna przysłowie...
Tu przerażającą francuszczyzną zaczął:
– O n... o n r e w i e n... t u ż u r ...
– A ses premiers amours *– dokończyła żona Zygmunta i z niedbałym śmiechem dodała: –
Wiem, wiem dobrze o tej pierwszej miłości... wszyscy mi tu o niej opowiadali... Ale pan może