Każdy jest innym i nikt sobą samym.

To jest na wszelki przypadek...
Potem wśród uroczystej ciszy zaczął nabijać rewolwer, co już było trudniejsze, gdyż jakaś
sprężyna była zepsuta i nie chciała się otwierać; trzeba było dopiero bardzo mocno bić
kamieniem, aby się zaczęło kręcić to, w co się wkłada naboje, które były za małe i
wylatywały, tak że dopiero każdy z osobna trzeba było owijać papierem, aby nie wylatywały
z otworów.
Szło teraz o to, kto dostanie rewolwer, a kto pistolet; kłótnia na ten temat trwała bardzo
długo i bardzo już sobie zaczęto skakać do oczów, kiedy ktoś zaproponował, aby los
111
rozstrzygnął. Ja dostałem rewolwer. Ująłem go ostrożnie ręką i poczułem, że jest strasznie,
lodowato zimny.
Biedny Zygmunt! – pomyślałem i tak mi się go żal zrobiło, że chciałem rzucić rewolwer i
wszystko i uciec z tego miejsca. Znaczyłoby to jednak hańbę na całe życie, tym bardziej że
czułem tyle zwróconych na siebie oczu. Zygmunt stał w oddali, i nagle dojrzałem, że mierzy
we mnie.
– Stój! – krzyknięto chórem.
– Co znaczy „stój”!? – Próbować wolno!
– Nie wolno!
– Daję słowo honoru, że nie wolno... Ja się także trochę znam na pojedynkach.
Postawili nas naprzeciwko, wszyscy zaś cofnęli się w mig i pochowali za drzewa. Dreszcz,
przerażenie i burza były w powietrzu, zdawało mi się, że w nagłym poszumie drzew
słyszałem szelest śmierci.
Spóźniony któryś sekundant uciekał szybko, krzycząc:
– Nie strzelać jeszcze! nie strzelać!
Nogi drżały pode mną. Powtarzałem sobie cichutko: to dla ciebie, Kazimiero!
Nazywałem ją w tej chwili uroczyście, choć mi przez myśl przebiegło, że on, Zygmunt,
mówi sobie pewnie w tej chwili to samo. Chciałem krzyknąć do niego, że go bezwarunkowo
nie chcę zabić, chcę go tylko trafić kulą w serce, ale nie śmiertelnie, lecz tylko w serce, aby
mu na nim pozostała taka sama rana, jaką ja miałem na moim, jej zadaną oczyma; tymczasem
on pierwszy zawołał:
– Niech on mnie przeprosi, a nie będę strzelał! Najpierw chwila zdumienia, a po nim
wszystkie krzaki naokół i wszystkie drzewa (gdyż sekundantów widać nie było) zawrzały
jednym wielkim głosem:
– Tchórz! tchórz!
Zygmunt poczerwieniał, zamknął oczy, podniósł w górę broń i strzelił.
Upadłem tej samej chwili i usłyszałem tylko, jak ktoś krzyknął z daleka:
– Trup, uciekajmy!
Podniosłem się natychmiast, gdyż upadłem tylko z emocji, słysząc potworny huk; przede
mną była chmura dymu, po obu stronach ujrzałem, jak dwudziestu kilku naszych
sekundantów z płaczem i krzykiem uciekało co tchu w piersiach. Po chwili ujrzałem
Zygmunta: stał, blady jak trup, oparty o drzewo, z pogruchotanym drzewcem w dłoni, z której
płynęła krew. Rozpacz mnie ogarnęła na ten widok, nie mogłem sobie przypomnieć, abym
strzelił, a przecież on stał z zakrwawioną dłonią.
112
– Co ci jest? – krzyknąłem podbiegając.
– Boli... – szepnął Zygmunt.
Owiązałem mu rękę chustką i słaniającego się odprowadziłem do domu; szedł przez miasto
bardzo dzielnie, choć go palec bardzo piekł, gdyż się szczęśliwie zranił tylko w palec. Nagle
zatoczyliśmy się obaj: panna Kazia, która doskonale wiedziała, że gdzieś tam pod miastem
może w tej chwili kona z jej powodu najmniej dwóch ludzi, szła ulicą uśmiechnięta i wesoła,
a z nią jej ojciec, sądowy radca, i jeden elegant z czwartej klasy.
Nie śmiejąc nawet odetchnąć, przystanęliśmy pod murem – przeszła i nawet nie spojrzała
na nas. Dwa serca zaskowyczały z bólu.
Zygmunt patrzył na nią jak w gorączce.
– Zdradziła nas... – mówił.
Bałem się, żeby nie pobiegł za nią i nie zabił jej na miejscu, więc go siłą odprowadziłem
do domu; nazajutrz przybiegł do mnie zziajany i z rozpaczą na twarzy.
– Wiesz czemu? – szepnął.
– Czemu?
– Powiedziała, że kocha teraz tego z czwartej klasy, bo on ma rower...
Padliśmy sobie w objęcia i długo, długo płakaliśmy jak dzieci. Tego zaś samego dnia
wygnali nas obu sromotnie ze szkoły...
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Och, jak to dawno, jak to dawno... Cóż, serce głupie? No, cicho, już cicho, gdyż słońce
wstaje nad Paryżem i gotowe ujrzeć, że łzy mam w oczach, takie same, jak wtedy, ja i ten
stary bałwan, mój przyjaciel, pierwszy skrzypek z Sidney.
– O czym myślałeś? – pytam go niby tak sobie.
On zaś uśmiechnął się dziwnie wilgotnymi jeszcze oczyma i powiada:
– O tym, że cię kiedyś mogłem zastrzelić, lecz nie mogłem znaleźć głowy.
Tuła się teraz gdzieś po świecie, biedaczysko.
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Korekta: Małgorzata Suchocka
Document Outline KORNEL MAKUSZYŃSKI - BEZGRZESZNE LATA ROZMOWA Z ZEGAREM O BEZGRZESZNYCH LATACH Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty