– Nie bój się. Jest mocne, ale dobre. Nazywa się Łzy Jednorożca. W sam raz na stypę. No to, za Królestwo!
Bracia wychylili po pół szklanki jednym haustem. Eryk spróbował ostrożnie. Skrzydlaty miał rację. Trunek był przedni.
– Który zacznie? – spytał Uwabriel.
Parmiel machnął ręką.
– Dobra, mogę ja. – Zmierzył Eryka uważnym wzrokiem. – Posłuchaj teraz spokojnie, bo musimy ci parę rzeczy wyjaśnić. Jak wiesz, jesteśmy bliźniakami. Aniołami, oczywiście. Może nie bardzo dobrze urodzonymi, ale czystej krwi. Uwabriel służy pod Sarkamiszem, przy trzeciej godzinie nocy, a ja pod Wegnanielem, przy trzeciej godzinie dnia. Parszywa fucha, co tu gadać, ale taki los. Dwie doby temu wracaliśmy obaj z szynku, bladym świtem. To nie był nasz szczęśliwy dzień, synu Adama.
Szare oczy anioła patrzyły ze smutkiem i jakąś straceńczą desperacją. Wspomnienie niedawnych zdarzeń powróciło z niezwykłą wyrazistością.
* * *
Było zimno. Niebo szarzało, lecz nie strząsnęło jeszcze okruchów bladych gwiazd. Bracia wracali na kwaterę podchmieleni, ale nie pijani. Chłodne powietrze otrzeźwiło ich niemal zupełnie. Parmiel narzekał, że spóźni się na wachtę, a Uwabriel miał już dyżur za sobą.
Limbo o tej porze było puste i uśpione. Szynki właśnie zamknięto, bywalcy rozeszli się do domów. Mieszkańcy, kupcy i rzemieślnicy, smacznie chrapali w łóżkach. Kroki aniołów niosły się cichym echem między kamiennymi murami. Czarne strzępy cieni zalegały w bramach i zaułkach.
– Hej, co to za szmer? – spytał naraz Uwabriel.
– We łbie ci szumi i tyle. – Jego brat się zaśmiał.
Uwabriel zatrzymał się, nasłuchiwał.
– Nie, czekaj! Nic nie słyszysz?
Stali przez chwilę w milczeniu i do Parmiela także doszedł nikły chrobot. Anioła przeszedł dreszcz.
– Lepiej stąd chodźmy. Cholera wie, co się włóczy po Limbo o takiej godzinie.
– Aleś wymyślił! – fuknął oburzony Uwabriel. – Przez takich jak ty panuje ogólna znieczulica, a bandyci czują się bezkarni. Może ktoś potrzebuje pomocy?
Parmiel wzruszył ramionami.
– Pewnie się okaże, że my – burknął.
Uwabriel nie słuchał. Wolnym krokiem ruszył w stronę pobliskiego zaułka.
– Gdzie leziesz? – syknął brat.
Anioł uspokajająco machnął ręką.
– Dźwięk dochodzi stamtąd. Tylko sprawdzę.
Parmiel wzniósł oczy do nieba, ale podążył za bratem. Uliczka wybrukowana była kocimi łbami. W słabym świetle przedświtu migotały niewielkie, ciemne kałuże. Uwabriel przypadkiem wdepnął w jedną z nich i szybko cofnął nogę. Parmiel przełknął ślinę. Przyklęknął ostrożnie. Ciecz była gęsta, lepka i cuchnęła krwią. Podniósł wzrok na brata.
– Spadamy stąd, stary.
Twarz Uwabriela pokryła się bladością, ale anioł potrząsnął głową.
– Nie. Tam może być ktoś ranny.
– Oszalałeś?! To paskudna sprawa. Nie mam zamiaru się w to mieszać!
W oczach Uwabriela zalśniła niezłomność.
– A ja tak! W końcu jestem skrzydlatym, poddanym Jasności. Zachowam się jak anioł. A ty, jak chcesz! Idę, Parmiel. Muszę sprawdzić, czy nie ma tam rannych potrzebujących pomocy.
– Czekaj! – jęknął Parmiel, ale brat wkroczył już w zaułek. Nie zostało mu nic innego, jak pójść za nim.
Za rogiem istotnie byli ranni, ale nic prócz cudu nie mogłoby im pomóc. Obaj leżeli w kałużach krwi, a obok, jak małe księżyce, lśniły dwa noże. Ciemnowłosy, barczysty Głębianin półsiedział oparty o mur. Głęboka czerwień barwiła mu ubranie, twarz i ręce. Przypatrywał się aniołom spod zmrużonych powiek, a wielki, pokraczny pistolet w jego dłoni wlepiał w braci cyklopie ślepie. Pod murem, w zasięgu ręki Głębianina, leżał elegancki, srebrzysty neseser.