Kiedy Wędrowiec uwodził ją w ogrodzie, czuła się bezpieczna pod grubą warstwą sukni i halek. Później uznała, że zaślepiony pożądaniem Mikahl prawdopodobnie nawet nie zauważył blizn. Teraz jednak wystawiona była na spojrzenie jego i swoje własne. Czując, jak tłumiony przez dekadę gniew i żal podchodzą jej do gardła, warknęła:
- Czy dwie cudowne piersi równoważą jedną zniekształconą nogę? To pytanie zawisło na moment w powietrzu, pełne jadu, niczym przekleństwo wiedźmy.
Mikahl odpowiedział łagodnie:
- Słodka Saro, piękno nie jest wynikiem zwykłej symetrii.
Potem, ku ogromnemu zdumieniu Sary, uklęknął przed nią i ucałował najdłuższą bliznę.
- Doskonałość byłaby nużąca, najprawdziwsze, największe piękno często jest w pewien sposób skażone, zawsze wyjątkowe - mruczał, rozgrzewając jej ciało swym oddechem, przesuwając czubkiem języka wzdłuż pomarszczonej krawędzi rany. - Blizna na ciele nie może na trwałe zniszczyć piękna. Może to zrobić tylko blizna na duszy.
Jego pocałunek niósł w sobie ogromny ładunek erotyzmu, rozpalał jej zmysły, napełniał żarem jej ciało. Jednocześnie jednak Mikahl czynił coś znacznie ważniejszego, coś bardzo doniosłego; jego słowa były darem akceptacji, darem przebaczenia dla jej błędów.
Patrząc z góry na jego ciemną głowę, Sara zaczęła drżeć, zachwiała się na nogach, kiedy runął budowany dziesięć lat mur fizycznej i psychicznej niechęci do samej siebie.
- Mikahl - wyszeptała. By utrzymać się na nogach, by poczuć go jeszcze mocniej, zanurzyła dłonie w miękkich falach jego czarnych włosów. Chciała coś powiedzieć, nie znajdywała jednak żadnych słów dla tego, co dla niej robił, mogła więc tylko powtarzać bezradnie: - - Mikahl...
Uniósł głowę i spojrzał na nią z powagą, ze zrozumieniem i czułością. Gdyby nie to, że przed dziesięcioma laty przyrzekła sobie nigdy nie płakać, teraz rozpłakałaby się z radości.
Widząc jej niemą udrękę, Mikahl wstał, wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Ułożywszy ją delikatnie na chłodnych, białych prześcieradłach, sam położył się obok niej i przytulił ją mocno do siebie.
Stara, zaropiała rana została wreszcie przecięta, a kiedy wypłynęły z niej wieloletnie pokłady gniewu i nienawiści do samej siebie, Sara ponownie zaczęła drżeć na całym ciele. Przez dłuższy czas leżała w bezruchu, wtulając twarz w jego ramię, dysząc ciężko, nierówno. Nigdy nie przyznawała nawet przed samą sobą, jak bardzo nienawidzi swojej ułomności, jak bardzo pogardza sobą za tę chwilę lekkomyślności, która zabiła jej konia i okaleczyła ją samą.
Kiedy przestała wreszcie drżeć i uspokoiła oddech, zaczęły docierać do jej świadomości przyziemne szczegóły, takie jak zapach mydła z drzewa sandałowego, którego używał Mikahl, dotyk jego ubrania. Stopniowo wracała do normalności, choć wiedziała, że zmieniła się już na zawsze, że zmieniła się na lepsze.
Nie mogła uwierzyć, że jeszcze przed kilkoma tygodniami bliskość Rossa przynosiła jej ukojenie, w obecności Wędrowca zaś odczuwała niepokój; tajemniczy książę, przybysz z dalekiego, bajkowego świata, zamienił się w Mikahla, jej męża, w którego ramionach znalazła pocieszenie i ukojenie.
16Kiedy Sara odzyskała wreszcie panowanie nad swym ciałem i umysłem, opadła bezsilnie na poduszki i spytała poważnym tonem:
- Uczyłeś się gdzieś, jak leczyć duszę?
- Nie mam formalnego wykształcenia, ale sporo praktykowałem. Czujesz się lepiej czy gorzej, spojrzawszy na siebie moimi oczami?
- Lepiej. Przez chwilę widziałam siebie tak, jak widzisz mnie ty, i byłam piękna. To nie trwało długo, ale nigdy już nie będę się czuła brzydka czy ułomna. - Skrzywiła się lekko. - To niemądre przejmować się tak bliznami, których i tak nikt nie widzi.