Toteż serce moje ogarniał coraz większy smutek, dopóki nie przypomniałem sobie świątyni Ptaha i Totmesa, mego przyjaciela, który miał zostać artystą. Wtedy pomyślałem: “Mam w kieszeni cztery debeny srebra. Pójdę do mego przyjaciela Totmesa i zabawimy się razem, i pocieszymy się winem, bo na moje pytania nie dostaję nigdy żadnej odpowiedzi."
Pożegnałem się z rodzicami mówiąc, że muszę wracać do Domu Życia, i gdy o zachodzie słońca znalazłem świątynię Ptaha, zapytałem odźwiernego o szkołę artystów, a wszedłszy tam spytałem o ucznia Totmesa. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że już dawno został wypędzony ze szkoły. Uczniowie, których pytałem o niego i których dłonie oblepione były gliną, spluwali przede mną na ziemię wymawiając jego imię. A jeden z nich powiedział: – Jeśli szukasz Totmesa, znajdziesz go najpewniej w jakiejś piwiarni lub domu rozpusty. – Drugi powiedział: – Gdy usłyszysz, że ktoś bluźni bogom, to pewny znak, że Totmes jest blisko. – Trzeci zaś rzekł: – Gdy zobaczysz gdzieś bijatykę, guzy i krwawe rany, możesz być pewny, że znajdziesz tam twego przyjaciela Totmesa. – Spluwali przede mną na ziemię, bo powiedziałem, że jestem przyjacielem Totmesa, ale robili to tylko ze względu na obecność nauczyciela, a gdy ten odwrócił się na chwilę tyłem, doradzili mi, żebym poszedł do winiarni pod nazwą “Syryjski Gąsior".
Znalazłem winiarnię o tej nazwie. Leżała między dzielnicą biedoty a dzielnicą bogaczy i na jej drzwiach znajdował się napis wychwalający wino z winnic Amona i wino z portu. Wewnątrz na ścianach namalowane były wesołe obrazki, na których pawiany pieściły młodziutkie tancerki, a kozy dęły we flety. Na podłodze siedzieli artyści, pilnie rysujący obrazki na papirusie, a jakiś stary mężczyzna wpatrywał się żałośnie w stojącą przed nim pustą czarkę po winie.
– Na koło, symbol wszystkich garncarzy, toż to Sinuhe! – odezwał się ktoś wstając, aby mnie przywitać, i podnosząc do góry dłoń, aby wyrazić wielkie zaskoczenie.
Poznałem Totmesa, mimo że jego naramiennik był brudny i podarty, oczy nabiegłe krwią, a na czole miał wielkiego guza. Postarzał się i schudł, a w kącikach ust widać było zmarszczki, choć był jeszcze taki młody. Jednak z oczu wciąż jeszcze biła mu jakaś zaraźliwa hardość i wesołość, gdy patrzył na mnie i pochylił się ku mnie tak, że dotknęliśmy się nawzajem policzkami. Po tym poznałem, że wciąż jeszcze jesteśmy przyjaciółmi.
– Serce moje ciężkie jest od troski, a wszystko wydaje mi się czcze i marne – powiedziałem do niego. – Dlatego odszukałem cię, abyśmy razem ucieszyli nasze serca winem, bo nikt mi nie odpowiada, gdy pytam “dlaczego?".
Lecz Totmes strzepnął tylko fartuszkiem, aby pokazać, że nie posiada nic, za co by mógł kupić wina.
– Mam cztery debeny srebra na swoich przegubach – rzekłem dumnie. Ale Totmes wskazał na moją głowę, wciąż jeszcze ogoloną, ponieważ chciałem, żeby ludzie wiedzieli, że jestem kapłanem pierwszego stopnia. Bo prócz tego nie miałem przecież nic, z czego mógłbym być dumny. Teraz jednak gniewało mnie to, że nie pozwoliłem włosom odrosnąć. Toteż powiedziałem niecierpliwie:
– Jestem lekarzem, a nie kapłanem. Zdaje mi się, że czytałem nad drzwiami, iż podaje się tu także wino z portu. Skosztujemy, czy jest dobre.
To mówiąc zadźwięczałem srebrem, a gospodarz podbiegł spiesznie i skłonił się opuszczając przede mną ręce do kolan.
– Mam na składzie wina z Sydonu i Byblos, na których pieczęć jest jeszcze nie naruszona, a które słodsze są od mirry – powiedział. – Podaję także w barwnych pucharach wina mieszane. Uderzają do głowy jak uśmiech pięknej dziewczyny i napełniają serce weselem.
Dużo jeszcze paplał jednym tchem, a ja, zakłopotany, pytałem oczami Totmesa o radę. Ten zamówił dla nas mieszanego wina, po czym podszedł do nas niewolnik, aby polać nam wodą ręce, i postawił przed nami na niskim stoliczku miskę z palonymi ziarnkami lotosu. Sam gospodarz przyniósł okazałe puchary. Totmes podniósł swój w górę, uronił na ziemię kroplę wina i powiedział:
– Na cześć boskiego garncarza! I niech zaraza zniszczy szkołę i nauczycieli sztuki! – Po czym wyliczył imiona nauczycieli, których nienawidził najbardziej.
Także i ja podniosłem do góry puchar i wylałem kroplę wina na ziemię.
– W imię Amona – rzekłem – niech łódź jego przecieka na wieki wieków i niech popękają brzuchy jego kapłanom, i niech zaraza wygubi lekarzy nieuków z Domu Życia. – Ale wyrzekłem te słowa po cichu, oglądając się dokoła, czy nikt obcy nie słyszy.