Każdy jest innym i nikt sobą samym.

– Musisz więc pójść w tych.
– Nie, nie, w tych nie mogę tańczyć.
– W takim razie musimy ci kupić.
– Gdzie? Za co?
– Ojej, w Seldwili jest sklepów z obuwiem pod dostatkiem, pieniądze będę miał
najpóźniej za dwie godziny.
– Ależ nie mogę przecież chodzić z tobą po Seldwili, a zresztą nie starczy pieniędzy
jeszcze i na trzewiki.
– Musi starczyć. Kupię trzewiki i jutro je przyniosę.
– Ach, ty głuptasie, przecież nie będą dobre na mnie, jeśli sam je kupisz.
– Więc daj mi jakiś stary trzewik – albo czekaj, lepiej wezmę ci miarę, to nie będzie chyba
takie trudne.
– Weźmiesz miarę? Naprawdę o tym nie pomyślałam. Chodź, chodź, zaraz wyszukam
jakiś sznurek.
23
Usiadła znowu na piecu, podciągnęła nieco spódnicę, zdjęła bucik z nogi odzianej jeszcze
od wczoraj w białą pończochę. Sali ukląkł i wziął, jak umiał, miarę otaczając sznurkiem
delikatną jej stopę wedle długości i szerokości i zawiązując starannie węzełki.
– Ty mój szewczyku – rzekła Weronka, zarumieniona, śmiejąc się do niego radośnie.
Sali też i był czerwony i trzymał mocno jej stopę w rękach dłużej, niż to było konieczne.
Weronka jeszcze mocniej się rumieniąc cofnęła nogę, ale zmieszanego chłopca raz jeszcze
serdecznie uściskała i ucałowała, a potem kazała mu iść.
Znalazłszy się w mieście Sali niezwłocznie zaniósł zegarek do zegarmistrza, który dał mu
zań sześć czy siedem guldenów; za srebrny łańcuszek dostał też kilka guldenów, czuł się
więc bardzo bogaty, ponieważ odkąd dorósł, nie miał nigdy tyle pieniędzy.
„Kiedyż minie już ten dzień i przyjdzie niedziela, która przyniesie mi tyle szczęścia?” –
myślał Sali, bo jakkolwiek „pojutrze” majaczyło się ciemne i nieznane, upragniona zabawa
jutrzejsza nabierała tym cudniejszego, tym mocniejszego blasku. Tymczasem spędził dzień
całkiem znośnie, szukając trzewików dla Weronki, a był to najmilszy ze wszystkich
sprawunków, jakie kiedykolwiek załatwiał. Chodził od jednego szewca do drugiego, obejrzał
wszelkie znajdujące się na składzie kobiece obuwie i nabył w końcu parę lekkich i
eleganckich trzewików, tak ładnych, jakich Weronka nigdy jeszcze nie miała. Ukrył je pod
kamizelką i przez resztę dnia już się z nimi nie rozstawał; wziął je z sobą nawet do łóżka i
włożył pod poduszkę. Ponieważ widział dziewczynę dziś rano, zaś jutro miał ją znowu
zobaczyć, usnął mocno i spokojnie, ale już wczesnym rankiem wstał rześki i jął jak
najstaranniej czyścić i oporządzać swoje ubogie odświętne ubranie.
Zwróciło to uwagę matki i zdziwiona spytała, jakie ma plany, bo od dawna już nie ubierał
się z taką dbałością. Odpowiedział, że chce pochodzić i rozejrzeć się nieco po okolicy, w
przeciwnym bowiem razie rozchoruje się w tym domu.
– Zachciewa mu się włóczęgi nie wiadomo po co – zrzędził ojciec, ale matka rzekła:
– Pozwól mu iść, może mu to wyjdzie na dobre, żal patrzeć, jak mizernie wygląda.
– A masz pieniądze na spacery? Skąd je masz? – zapytał stary.
– Nie potrzebuję pieniędzy – powiedział Sali.
– Masz tu guldena – odparł stary rzucając mu pieniądz – możesz iść do wsi i tam go
przejeść, aby nie myśleli, że jesteśmy w nędzy.
– Nie pójdę do wsi i nie potrzeba mi guldena, zatrzymajcie go sobie.
– Miałeś go, ale szkoda by go było dla ciebie, uparciuchu – zawołał Manc i wsadził
guldena z powrotem do kieszeni, lecz jego żona, która – sama nie wiedząc czemu –
odczuwała dzisiaj dziwne wzruszenie i niepokój o syna, przyniosła mu wielki, czarny
mediolański szal z czerwonym brzegiem; szal ten nosiła rzadko, syn zaś od dawna już miał
na niego ochotę. Sali owinął szal dokoła szyi, pozwalając fruwać długim jego końcom; po raz
pierwszy też – w przypływie wiejskiej dumy – kołnierz od koszuli, który zwykle nosił
wyłożony, postawił aż po uszy, solidnie, wysoko i po męsku, po czym już o godzinie siódmej
wyruszył w drogę z trzewiczkami w kieszeni surduta. Gdy opuszczał izbę, dziwny jakiś
impuls skłonił go do podania ręki ojcu i matce, na ulicy zaś kilkakrotnie obejrzał się na dom.
– Zdaje mi się – powiedział Manc– że chłopak lata za jakąś babą. Tego nam jeszcze
potrzeba!
– Dałby Bóg, aby znalazł szczęście, przydałoby się biednemu chłopcu – odrzekła żona.
– Rzeczywiście – powiedział mąż – tego mu jeszcze potrzeba! Raj na ziemi znajdzie, jeśli
natrafi na jaką sekutnicę! Świetnie chłopczyna na tym wyjdzie! Naturalnie!
Sali zrazu skierował kroki ku rzece, gdzie miał czekać na Weronkę, ale po drodze zmienił
zamiar i poszedł prosto do wsi, by wstąpić po nią do domu, nie mógł bowiem wytrzymać do
pół do jedenastej. „Co mnie obchodzą ludzie – myślał – nikt nam nie pomaga, a zamiary
mam uczciwe i nie boję się nikogo”. Wszedł więc niespodzianie do izby i równie
niespodzianie zastał Weronkę całkowicie ubraną i przystrojoną, oczekującą chwili, w której
24