Każdy jest innym i nikt sobą samym.

— Czy wyście dzisiaj poszaleli?
— Nie, panie profesorze… — miesił Ostrowicki słowa jak ciasto. — Pojutrze, w sobotę umiałbym świetnie…
— A dzisiaj nie łaska?
— Dzisiaj jest przecież czwartek! — rzekł Ostrowicki z rozpaczą. — To nie mój dzień…
Pan profesor patrzył na niego jak na łagodnego wariata. Zamykał oczy, jakby go raziło słońce, znowu je otwierał, aby nie utracić niezwykłego widoku, zbliżał się i oddalał.
— Aha… — mówił dziwnym głosem. — We czwartek jesteś bałwan… A w sobotę będziesz geniusz… Czy kpisz, młodzieńcze?
— Niech Bóg broni! — zakrzyknął chłopiec gorąco. — Ale tak jest naprawdę. Pan profesor nie może o tym wiedzieć, ale tak jest…
— Odejdź! Odejdź prędko! — zawołał staruszek.
Ostrowicki, wśród śmiertelnej ciszy całej klasy, powlókł się do ławki, jak gdyby był naprawdę ciężko chory. Blady był, a na czole miał grube krople potu. Opadł na ławkę i dyszał.
Klasa spojrzała z niepokojem na pana profesora Gąsowskiego.
Siwy człowiek, dobry człowiek, usiadł za katedrą i splecionymi rękami zasłonił twarz. Wyglądał jak ten, co płacze i pragnie przed gawiedzią ukryć łzy. Musiało mu się coś popsuć w poczciwym sercu bo wszystkim się wydało, że staruszek drży.
— Panie profesorze… — ozwał się ściszony głos z pierwszej ławki.
Profesor rozplótł ręce i niecierpliwym ruchem jednej z nich dał znak, aby mu nie mącono ciszy. Drugą zasłaniał sobie oczy.
Chociaż dzień był promieniście słoneczny i błękit lał się z nieba ogromną rzeką, w szkolnej sali uczyniło się mroczno. A tak było przeraźliwie cicho, że aż w ostatnich ławkach słychać było zmęczony i nierówny oddech profesora. Zapadł w udręczone milczenie jak w trzęsawisko. Nie odsłaniał oczów, jakby nie chciał widzieć złośliwego świata. Trzydziestu chłopców wpatrywało się w niego spojrzeniem, w którym łzawił się ogromny smutek. Wszystko można znieść, tego jednak znieść nie można, aby dobry, och, jak dobry człowiek — dręczy się. Ten i ów zaczął naradzać się najcichszym szeptem. Nagle znieruchomieli wszyscy, bo pan profesor Gąsowski coś mówi…
Mówi urywanym głosem, a słowa zataczają się, jakby były bezsilne:
— …Nauczam od trzydziestu kilku lat… Jestem bardzo zmęczony i tego roku już na pewno odejdę ze szkoły… Ale nie skarżyłem się nigdy… Zdawało mi się, że kochali mnie zawsze ci, których nauczałem. Nie byłem nigdy srogi, może nawet byłem zbyt miękki… Więc mnie nigdy nie spotkało to, co mnie dzisiaj spotkało… Byłem dumny siódmej klasy i oto mam nagrodę: w siódmej klasie zakpiono sobie ze starego człowieka…
— Panie profesorze! — ozwał się jakiś głos z tylnych ławek.
— …Nie przerywaj mi! Tak, dobrze mówię: zakpiono sobie ze mnie. Moi chłopcy naigrawają się ze starego człowieka… Jeden mówi, że nie na niego przypadła kolej, drugi nie chce odpowiadać, bo jest czwartek… Trudno. Mógłbym i jednego, i drugiego… Ale ja nie będę się mścił… Nie, moje dzieci… Jest mi tylko bardzo, bardzo smutno… Możecie się ze mnie śmiać… Bardzo proszę… Mścić się nie będę… Zbyt was kochałem… To moja wina… A teraz dość! Dzisiaj nie będę już pytał nikogo. Za chwilę rozpocznę wykład… Przepraszam was, że się rozżaliłem…
— Panie profesorze!
— Słucham!
W pierwszej ławce podniósł się Cisowski. Był to nieforemny chłopak, nieco pękaty, z rozmierzwioną czupryną; sądząc po jego budowie musiał być sprężysty i silny. Spojrzenie miał śmiałe i dziwnie przenikliwe. W tej chwili był blady i wzruszony. Przemawiał głosem miękkim i melodyjnym.
— Panie profesorze — rzekł z czułością. — Ja wszystko wytłumaczę.
— Przede wszystkim: kto ty jesteś? Twarz oczywiście znam, lecz twoje nazwisko wymknęło mi się z pamięci.
— Nazywam się Adam Cisowski.
— Być może… Wszystko być może. Takie się dzisiaj między wami dzieją historie, że już zwątpiłem o wszystkim. Więc dobrze… jesteś Cisowski i chcesz mi coś wyjaśnić. Bardzo proszę… Już jestem spokojny i mogę słuchać. Co mi masz do powiedzenia?