Każdy jest innym i nikt sobą samym.

– Dzieci też. Głupi zwyczaj.
– Cieszem się, że macie, kurde, szacunek dla miejscowych – zawtórował mu śmiechem marine.
Denat splunął i machnął pogardliwie ręką.
– Gównosiady się zabija. Ale jeśli zabijemy chociaż jednego, nas też czeka nóż.
– Taa – pokiwał głową Poertena. – Pewnie urzondzom wam uczciwy proces i poderżnom gardła?
– Nie. – Denat przystanął, żeby zorientować się, gdzie są. – Prawo miasta nas nie dotyczy. Jeśli je naruszymy, zostaniemy wydani plemieniu, ale za zabijanie czeka nas tam nóż tak samo, jak w mieście. Tak samo każdy miastowy, który pogwałci nasze prawa, jest przekazywany do miasta. Sędziowie plemienni sądzą nas surowiej niż zrobiłoby to miasto, a sędziowie miastowi są surowsi dla swoich. Aha – najwyraźniej zlokalizował to, czego szukał. – Tędy. Już blisko.
– Ale dlaczego miasto zabija swoich za to, że naruszyli wasze prawa? – nie zrozumiał Poertena.
– Bo jeśli by tego nie zrobili – odezwał się idący za nim Tratan – puścilibyśmy ich gównianą niedoróbkę miasta z dymem.
Denat zarechotał gardłowo, ale przyklasnął bratu.

90 – Nie ważą się nas obrazić, bo byśmy ich zaatakowali albo rozbili obóz pod Q’Nkok i zabijali po jednym na otwartym terenie, aż zaczęliby się bać wychodzić za bramę, nawet żeby sobie ulżyć. Oni jednak też mogą nas zaatakować, nasze wioski. Mieliśmy wojnę niedługo po tym, jak miasto zaczęło rosnąć; była straszna dla obu stron. Dlatego pilnujemy, żeby był pokój.
– Na razie – syknął Tratan.
– Na razie – zgodził się Denat. – To tu.
Stragan nie różnił się od pozostałych, był nawet trochę mniejszy – wciśnięty między dwa inne, mierzył jakieś pięć metrów w głąb, wejście było jednak na poły zasłonięte skórzaną zasłoną, przez co wnętrze kramu ginęło w półmroku. Widać w nim było zarysy stosów skór i skrzyń. Więcej towarów leżało na skórzanej płachcie, rozłożonej na ziemi.
Było tam wszystko – kilka grotów włóczni, trochę biżuterii (od niezłej do zupełnie bezwartościowej), narzędzia do obróbki drewna i metalu, świeczniki z mosiądzu, skórzane i drewniane pudełka (niektóre bogato zdobione), pojemniki na przyprawy i mnóstwo innych, przypadkowo dobranych rzeczy.
Na środku tego chaosu przykucnął szumowiniak. Miał złamany prawy róg, a jego śluzowa powłoka była miejscami wyschnięta, za to oczy świeciły mu żywym blaskiem.
– Denat! – Kupiec wstał z wysiłkiem. – Zawsze przynosisz ciekawe rzeczy! – powiedział, zerkając na Poertenę.
– Czas pohandlować, Pratol – roześmiał się Mardukanin. – Przyniosłem kilka rzeczy, a mój przyjaciel chce ci pokazać kilka innych.
– Oczywiście. – Kupiec wyciągnął z jednego z pudeł butelkę i kilka kubków. – Obejrzyjmy, co tam macie. Wiem, że mnie oszukasz jak zwykle, ale jeśli obiecasz, że nie weźmiesz za dużo moich pieniędzy, może pohandlujemy.
– Chiba łykniem po kielichu – zachichotał Poertena.
Poczuł się jak w domu.

91 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

„Tawerna” była sporym namiotem, pozbawionym ścian i umiejscowionym na skraju placu targowego. Rząd ustawionych pionowo beczek pełnił rolę baru, za którym nad dużym paleniskiem obracało się powoli cielsko jakiegoś zwierzęcia.
Pod namiotem stało kilka długich ław, przy których Mardukanie jedli jęczmyż, mięso i warzywa, podawane przez uwijającą się obsługę.
Plac był właściwie odrębnym targowiskiem – stało na nim kilka tymczasowych straganów. Powstał przypadkiem, wciśnięty między jeden z Wielkich Domów, magazyn i bazar. Wychodziły z niego dwie ulice – jedna w dół, obok magazynu, druga w górę, koło Domu. Plac był również miejscem spędzania wolnego czasu przez strażników Domu. Przechadzali się w skórzanych pancerzach i z włóczniami o szerokich ostrzach w rękach, jakby cała okolica należała do nich, co w pewnym sensie było prawdą.
Kupcy patrzyli na nich z obawą, więc Koberda wątpił, czy gwardziści płacą za to, co biorą.
Plutonowy wyprostował się nad stołem i pomachał do Poerteny. Mechanik przyprowadził ze sobą jeszcze jednego szumowiniaka, już niemłodego, i wyglądał na zadowolonego z siebie.
– Hej, kapralu – powiedział. Stoły, przy których stali inni, jemu sięgały nad głowę, więc przytoczył sobie beczkę i wspiął się na nią. – Co jesz?
– Coś cholernie ostrego – odparł Andras, napił się piwa i powachlował dłonią usta. – Nie wiem, co oni dodają do tej cholernej zupy, ale to ostre!
– Brzmi nieźle! – Pinopańczyk ruszył do baru.
– Dogadałem się z gościem – powiedział Koberda. – Za jedną latarkę wszyscy jemy za darmo.
– Ajaj! – złapał się za głowę nowo przybyły Mardukanin. – Po co mi to mówiłeś! Idę zobaczyć, czy uda mi się do was dołączyć!
Denat zaśmiał się i podniósł stojący na środku stołu kufel. Potrząsnął nim, pociągnął łyk i skrzywił się.
– Fuj! Szczyny gównosiadów!
– Lepsze niż to wasze paskudztwo! – roześmiał się starszy szeregowy Ellers. Grenadier ugryzł kawałek mięsa i popił go piwem. – Przynajmniej smakuje jak piwo.
– Hej – zaprotestował Cranla, trzeci z bratanków Corda. – Lubimy, jak nasze napitki mają smak!
– Smak, jasne – zgodził się Ellers. – Po to właśnie dodajecie terpentyny?
Poertena wrócił z dużą tacą, którą postawił na stole. Długi blat zrobiono z pojedynczego, czarnego pnia drzewa. Ludzie zajmowali jeden koniec i razem z wciśniętymi między nich Mardukanami z dżungli jedli ostro przyprawione mięso, pokrojone w plastry owoce i jakieś nieznane im korzenie, smakujące trochę jak słodkie ziemniaki.
– Ładnie pachnie – powiedział Denat, wrzucił sobie do ust kawałek mięsa i zakrztusił się. – Peruz!
Pospiesznie chwycił za kufel piwa.
– Kurwa! – wypił potężny łyk i odetchnął. – Uff! Nie takie najgorsze to piwo! – wydyszał.


* * *

– Gdzie jesteście, Koberda? – spytała Kosutic przez komunikator.
– Moja drużyna kończy obiad, pani sierżant – odparł plutonowy, odkładając karty i rozglądając się dookoła.