— Nie ma co czekać, wycinamy.
Razem z Tralthańczykiem czym prędzej nacięli płytkę dookoła i podcięli ją od spodu. Conway
przeniósł ją do sterylnego naczynia z przykryciem. Zaraz potem przygotował zastrzyk tego samego specyfiku, który podał bez powodzenia poprzednim razem. Wstrzyknął środek i pomógł asystentowi dokończyć opatrywanie rany, co było rutynowym zadaniem i potrwało niecały kwadrans. Gdy
skończyli, było już jasne, że pacjent zaczął pozytywnie reagować na leczenie.
Tralthańczyk pogratulował Conwayowi zabiegu, O’Mara zaś zaczął głośno i trochę nieuprzejmie
domagać się od niego natychmiastowych wyjaśnień. Jednak pierwszy odezwał się Prilicla.
— Udało się, doktorze, ale poziom lęku pacjenta wzrasta zastraszająco. Teraz jest bliski paniki.
Conway uśmiechnął się i pokręcił głową.
45
— Jest teraz jest pod pełnym znieczuleniem i nie wie nawet, co się z nim dzieje. Niemniej zgadzam się, że obecnie jego osobisty lekarz musi przeżywać ciężkie chwile — dodał i popatrzył
znacząco na pojemnik z wycinkiem.
Z mięknącej wolno kościanej płytki uchodził jakiś bladopurpurowy płyn, który rozlewał się po
dnie naczynia, ale trochę dziwnie, całkiem niczym rozumna istota badająca swoje nowe więzienie.
Bo w gruncie rzeczy tak właśnie było. . .
*
*
*
Conway zdawał w gabinecie O’Mary raport z przypadku EPLH. Ogólnie spotykał się z uzna-
niem, ale wyrażanym na sposób naczelnego psychologa, którego komplementy trudno było odróż-
nić od obelg. Conway zaczynał już pojmować, że w tym gabinecie na życzliwe traktowanie można
było liczyć jedynie wówczas, gdy przychodziło się w roli pacjenta. Na razie gospodarz zasypywał
go pytaniami.
— . . . inteligentna ameboidalna forma życia, kolonia mikroskopijnych, przypominających pod
pewnymi względami wirusy komórek to najlepszy możliwy lekarz — mówił w odpowiedzi na ko-
lejną indagację. — Żyjąc w ciele pacjenta, ma wszystkie potrzebne dane, by reagować natychmiast od środka na każdy objaw chorobowy albo uraz. Istocie, która panicznie boi się śmierci, takie roz-46
wiązanie musiało się wydać naprawdę idealne. I tak też zresztą było, ponieważ ostatnie kłopoty nie wynikły z winy lekarza. Chodziło o ignorancję pacjenta w kwestii własnej fizjologii. Myślę, że było tak: pacjent przyjął leki odmładzające, nie czekając na starość ani nawet na wiek średni. Zrobił to za wcześnie, a na dodatek sporo zaniedbał. Musiał też ostatnio dużo pracować albo zamartwiać się czymś, dość że przy osłabieniu nabawił się tej choroby skóry, o której wiemy. Patologia mówi, że to chyba dość pospolita sprawa u tego gatunku i że zapewne zwykle wystarcza proste, operacyjne leczenie. Jednak kuracja odmładzająca upośledziła pamięć pacjenta. Nie wiedział, co mu jest, a skoro on tego nie wiedział, to lekarz tym bardziej. A mimo to próbował go leczyć. Widać kieruje się zasadą
„utrzymać status quo za wszelką cenę”. Na próbę usunięcia chorej tkanki, co byłoby równie naturalne, jak wypadanie włosów czy zrzucenie skóry przez gada, zareagował protestem. Uniemożliwił
interwencję tym bardziej, że jego nosiciel nie objaśnił mu, że tak trzeba. Tam, w środku, musia-
ła wywiązać się zażarta walka pomiędzy naturalnymi mechanizmami obronnymi organizmu a jego
lekarzem, którego zaczęła też w końcu potępiać świadomość pacjenta. Stąd lekarz uznał, że jeśli ma wykonywać swoje obowiązki, musi pozbawić nosiciela przytomności. . . Gdy podałem pierwszy zastrzyk, lekarz zaraz go zneutralizował jako obcą substancję wprowadzoną do ciała pacjenta.
Co się działo, gdy zaczęliśmy operację, sam pan widział. Musieliśmy dopiero zagrozić zranieniem 47
życiowo ważnych organów drewnianym kołkiem, aby lekarz podjął obronę pacjenta w tym jednym punkcie. . .
— Gdy poprosił pan o ten kołek, pomyślałem, że chyba teraz pana z kolei przyjdzie mi ubrać
w kaftan — rzucił O’Mara.
Conway wyszczerzył radośnie zęby.
— Proponuję, aby EPLH ponownie przyjął swojego medyka. Teraz, gdy patologia przekazała mu
już komplet danych o funkcjonowaniu jego nosiciela, będzie zapewne idealnym lekarzem, EPLH zaś jest wystarczająco rozgarnięty, aby zrozumieć przyczynę wcześniejszych kłopotów.
— A ja się martwiłem, do czego dojdzie, gdy odzyska przytomność — rzekł z uśmiechem psy-
cholog. — Ale daje się lubić. Okazał się bardzo sympatyczny, wręcz czarujący.
— To dlatego, że jest dobrym psychologiem — stwierdził Conway, wstając, i skierował się do
wyjścia. — Stara się zawsze być miły dla innych. . .
Zdążył zamknąć drzwi za sobą dość szybko, by nie słyszeć odpowiedzi.
Rozdział pi ˛
aty
Z czasem pacjent EPLH, który nazywał się Lonvellin, znikł Conwayowi z oczu. Lekarz musiał
się zająć całym szeregiem nowych obcych, więc i wspomnienie o dziwnym gościu przyblakło. Con-
way nie wiedział nawet, czy EPLH wrócił do swojej galaktyki, czy może nadal wędruje w tej i szuka okazji, żeby dokonać czegoś dobrego. Natłok zajęć nie pozwalał zresztą Conwayowi zajmować się podobnymi drobiazgami. Jednak sprawa nie miała się skończyć tak prosto. . .