Każdy jest innym i nikt sobą samym.

— Nie ciebie, leniu.
— A ja? Przecież coś mi się należy!
— Milczeć! — ryknął Minc. — Dawaj no mi ten adres Międzynarodowego
Uniwersytetu!
137
Stał się cud. Teoremat, którego nie mogły rozgryźć najtęższe matematyczne umysły świata, poddał się nieznanemu pracownikowi wątpliwego uniwersytetu.
Nie zadając już więcej pytań, tylko ciężko dysząc i nawet pokasłując, Gaw-
riłow poszedł z Mincem do siebie, gdzie oddał mu kopertę, w której otrzymał
referat. Z tą kopertą Minc udał się na uniwersytet, który, jak się okazało, mieścił
się w domu kupca Pirenejewa, zaraz obok Technikum Żeglugi Śródlądowej.
Uniwersytet zajmował nie cały piętrowy budynek, a dwa pomieszczenia,
w piwnicy, wejście od podwórka. Drzwi napęczniały od zimowej wilgoci, dzwon-
ka nie było.
Z trudem Minc otworzył drzwi, zapiszczały, jakby je mordował.
Pierwsze pomieszczenie było puste. W drugim znajdowała się młoda kobie-
ta z bezczelnym radzieckim handlowym obliczem. Siedziała przy uczniowskiej
ławce i rozpieczętowywała koperty.
Minc stał w progu dobrą minutę, dziewoja go nie zauważała, zajęta pracą. Jeśli w liście był banknot, kładła go z prawej, jeśli pieniędzy nie było, ciskała kopertę do kubła na śmieci.
— Dzień dobry — powiedział Minc. — Czy mogę się zobaczyć z rektorem?
— Nie mamy lektorów — odpowiedziało dziewczę — tu jest tryb zaoczny. —
Nakryła stos pieniędzy szeroką dłonią i przesunęła po stole, żeby można było je szybko zrzucić sobie na kolana. — A wam co? Jeśli zapisać się, to w piątki, można korespondencyjnie.
— Ja właśnie w sprawie korespondencji — powiedział Lew Christoforowicz.
— Jeśli z pretensjami, to pieniędzy nie zwracamy.
Lew Christoforowicz znalazł się pod dominacją bezczelnego dziewczęcia i za-
czął prowadzić z nią dialog w takim samym szczekliwym i szybkim tonie.
— Pieniędzy nie chcę — powiedział.
— No to czego?
— Adres.
— Adresów nie podajemy.
— Konkurencji się boicie?
— Czniam na nich! Ze wszystkich trzech guslarskich uniwersytetów nasz jest
najbardziej klawy.
— Muszę porozmawiać z waszym człowiekiem — powiedział Minc. —
Z tym, który zaocznym pisze prace po pięćdziesiąt dolarów.
— No i masz, kurna Olek! Trzeba mu będzie popędzić kota na wszystkie świa-
ta strony! — rozzłościła się dziewoja, chociaż Minc wcale nic złego nie powie-
dział o autorze semestralnych prac.
— Kogo ma pani na myśli? — zapytał ostrożnie.
— Kogo-kogo!? Kogo i wy! Bruno Wasyljewicza, starego diabła. Ile razy mu
mówiłam — nie wymądrzaj się! Nie wychylaj, nie bądź mądrzejszy od innych!
W końcu u nas piszą ludzie godni, jeden doktor nauk weterynaryjnych nawet,
138
żebym tak z tego miejsca nie wstała! Wszyscy mają wyższe wykształcenie, rozumiecie? A tu trzecia skarga w ciągu tygodnia! No nie, to właśnie Boria ode mnie usłyszy: musimy go przepędzić, albo stracimy klientów!
— A może ja mam kogoś innego na myśli?
— Nie — nie miała wątpliwości dziewoja. — Proszę mi podać nazwisko za-
ocznego, i zobaczycie, że mam rację. Będziemy go pędzili.
— Zaoczniaka?
— Nie, Bruna cholernego.
— Gawriłow — powiedział profesor. — Nikołaj Gawriłow. Pierwszy rok.
— Wiadomo, nikt jeszcze u nas do drugiego nie dociągnął — złowieszczo
skwitowało jego informację dziewczę, jakby informowała, że drugi rok jest w ca-
łości poświęcony na ofiary krwawym bogom nauki.
Grube, ozdobione wiśniowymi szponami palce, zręcznie przeleciały się po
kartotece stojącej na rogu biurka. ;
— Gawriłow — powiedziała. — Wysłano dwie prace. Za jedną jeszcze nie
wniesiono opłaty. Pieniądze przynieśliście?
Dziewoja nagle odwróciła się do drzwi. Chyba miała rozwinięte wyczucie za-
grożenia, jakby przez cały czas oczekiwała ciosu w plecy.
— A oto o wilku mowa, a on tuż! — powiedziała radośnie. — Mamy go,
całego pięknego. Już cię milicja szuka.
Błaźnie jeden.
W piwnicy panował półmrok, przybyły nie od razu dojrzał Minca, a Minc nie
zdążył przypatrzeć się jemu.
— Milicja? — szepnął głos od drzwi i natychmiast dały się słyszeć niepewne
oddalające się kroki.
— Uciekł, skubany — oświadczyła dziewoja. — Nawet forsy nie chciał. Ale-
śmy go postraszyli!
Roześmiała się perliście, a Minc rzucił się po schodach na ulicę.
Oczywiście, konsultant Bruno Wasyljewicz nie uciekł daleko. Był to niemło-
dy już mężczyzna, znacznie starszy od Minca, chudy i biednie ubrany. Na nogach miał walonki z kaloszami, bardzo rzadkie w naszych czasach obuwie. A powy-
żej — wąskie czarne palto i czapka narciarska, chyba błękitna.
— Stać — zawołał Minc. Bruno Wasyljewicz puścił się biegiem.
Nie pozostało nic innego, jak ślizgając się i niemal wywracając, biec za nim
po ulicy.
Staruszek był żwawszy niż się zdawało oraz można było sądzić na pierwszy
rzut oka, ale wiek wziął jednak górę. Minc, już trochę zły na szybkość uciekiniera i na to że się go nie słucha, rozpędził się, przycisnął staruszka do wysokiego płotu i zaczął ze złością:
— Proszę nie uciekać, nie zrobię panu krzywdy. Tylko proszę odpowiedzieć
na jedno pytanie.
139
Stary oddychał często i szybko.
Był niski, spłaszczony nos i pulchne wargi zdradzały domieszkę murzyńskiej
krwi — zresztą, to nie dziwota, nie takie domieszki krążą po naszych rodakach.
Może dlatego rosyjski rasista nigdy nie jest pewien siebie, żąda paszportu od
swego ideologicznego przeciwnika, ale unika okazywania swojego. Ach, nie żyli
w czystości przodkowie nasi!
— Tylko jedno pytanie — powtórzył Minc. — Czy mówi coś panu nazwisko
Fermata?
— Francuski matematyk z siedemnastego wieku — odpowiedział staruszek.
Zamilkł i podniósł spojrzenie na szare, beznadziejnie szare niebo, z którego
opadały śnieżynki i, opadając ku ziemi, zmieniały się w zimne krople deszczu.