Każdy jest innym i nikt sobą samym.

– Nie otrzymaliśmy jeszcze wyników badań laboratoryjnych.
Slotkin rozejrzał się i niecierpliwie mruknął.
– O ósmej muszę być w mieście. Mógłbym się z nim zobaczyć?
– Oczywiście. – Zaprowadziła go do gabinetu. Pchnęła drzwi i stwierdziła, że nie ma tam nikogo. – Musieli go przewieźć na rentgen. Sprawdzę, czy już skończyli.
Slotkin wrócił za nią do recepcji. Stanął obok i obserwował ją, kiedy podnosiła słuchawkę. Toby poczuła się nieswojo. Odwróciła się i wystukała numer.
– Rentgen – odezwał się Vince.
– Mówi doktor Harper. Czy są już wyniki tomografii?
– Nie. Jeszcze nie przygotowałem sprzętu.
– Jest tu syn pacjenta. Odeślę go do was.
– Pacjenta tu nie ma.
– Jak to?
– Jeszcze go nie przywieźli, jest w izbie przyjęć.
– Przed chwilą sprawdzałam, nie ma go... – Toby urwała. Daniel Slotkin stał tuż obok, musiał usłyszeć zdumienie w jej głosie.
– Coś się stało? – spytał Vince.
– Nie, nie, nic. – Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Slotkina. – Przepraszam pana na chwilę. – Wróciła do gabinetu numer trzy i zajrzała do środka. Nikogo. Jednakże wózek wciąż tam stał, a na podłodze walało się zmięte prześcieradło, którym przykryły pacjenta.
Ktoś musiał przewieźć go do innej sali, do innej sali... Przecięła korytarz, weszła do gabinetu numer cztery, rozsunęła kotarę. Harry’ego Slotkina tam nie było.
Kiedy szła do gabinetu numer dwa, serce waliło jej jak młotem. Otworzyła drzwi. Ciemno. Pogaszone światła. Nikt nie zostawiłby pacjenta w ciemnym pokoju. Mimo to nacisnęła kontakt.
Stół. Na stole nikogo.
– Nie wiecie, gdzie położyliście mojego ojca? – warknął Slotkin, który chodził za nią krok w krok.
Ignorując jego pytanie, weszła do sali reanimacyjnej i zaciągnęła za sobą kotarę.
– Gdzie Slotkin? - Szepnęła.
– Ten staruszek? – odrzekła Maudeen. – Vince miał go zabrać.
– Vince mówi, że Slotkin do niego nie dotarł. Nie mogę go znaleźć. Przyjechał jego syn.
– Zaglądałaś do trójki?
– Wszędzie zaglądałam! Maudeen i Val wymieniły spojrzenia.
– Trzeba sprawdzić na korytarzach. – Wybiegły z sali. Toby została, żeby stawić czoło sytuacji.
– No i gdzie on jest? – spytał Slotkin.
– Właśnie próbujemy go znaleźć.
– Przecież miał być w izbie przyjęć.
– Ktoś musiał coś poplątać...
– Jest tu, czy nie?
– Panie Slotkin, zechce pan usiąść w poczekalni? Przyniosę panu filiżankę kawy...
– Nie chcę kawy. Mój ojciec miał ponoć jakiś atak, a wy nie możecie go znaleźć?
– Pielęgniarka sprawdza w rentgenie.
– Przecież pani już tam dzwoniła!
– Bardzo pana proszę, zechce pan przejść do poczekalni, a my sprawdzimy, co się właściwie... – Nie dokończyła. Wracały pielęgniarki.
– Dzwoniłyśmy do Morty’ego – rzuciła Val. – Sprawdzają z Ario parking.
– Nie znalazłyście go?
– Daleko nie zaszedł...
Toby poczuła, że blednie. Daniel Slotkin. Bała się na niego spojrzeć. Bała się jego wzroku. Ale nie mogła zignorować jego gniewu.
– Co się tu dzieje? – warknął. Pielęgniarki milczały. Obie patrzyły na Toby. Wiedziały, że w izbie przyjęć dowodzi lekarz. Że to na jego barkach spoczywa całkowita odpowiedzialność za pacjenta. Że winić należy jego. Albo ją.
– Gdzie jest mój ojciec?
Toby odwróciła się powoli i spojrzała mu w oczy.
– Nie wiem – powiedziała ledwo słyszalnym szeptem.
 
Było ciemno, bolały go stopy, ale wiedział, że musi wrócić do domu. Sęk w tym, że za nic nie mógł sobie przypomnieć, jak tam trafić. Harry Slotkin nie pamiętał nawet, jak to się stało, że kuśtyka teraz tą opustoszałą ulicą. Chciał przystanąć przed którymś z domów po drodze i poprosić o pomoc, ale wszystkie okna były ciemne. Gdyby zapukał do drzwi, zapaliłyby się światła, padłyby pytania, co z pewnością naraziłoby go na poniżenie. A Harry był człowiekiem dumnym. Nie należał do tych, którzy błagają o pomoc. Sam też nikomu pomocy nie udzielał. Nikomu, nawet własnemu synowi. Zawsze uważał, że dobroczynność prowadzi do kalectwa, a on kaleki wychować nie chciał. Siła to niezależność. Niezależność to siła.
Na pewno trafi do domu sam.
Gdyby tylko znowu pojawiła się ta dobra wróżka...
Odwiedziła go w tamtej izbie tortur, gdzie przywiązali go do zimnego stołu, gdzie paliło się oślepiające światło, gdzie kłuli go igłami, szturchali, obmacywali, szczypali. I wtedy przyszła dobra wróżka. Ona mu nie dokuczała. Uśmiechnęła się tylko, rozwiązała mu ręce i nogi, a potem szepnęła:
– Uciekaj, Harry! Uciekaj, zanim po ciebie wrócą.
Teraz był wolny. Uciekł, no i bardzo dobrze!
Szedł ciemną ulicą, mijał uśpione domy, szukając znajomych miejsc. Szukając czegoś, co by mu powiedziało, gdzie jest.
Musiałem zabłądzić – pomyślał. Tak, wyszedłem na spacer i zabłądziłem.
Nagle poczuł ostry ból w stopie. Spojrzał w dół i zdumiony przystanął.
W świetle latarni zobaczył, że jest na bosaka. Że nie ma nawet skarpetek. Patrzył na swoje stopy. Na swoje gołe nogi. Na swój skurczony, żałośnie zwisający członek.
Jestem nagi!
Spanikowany rozejrzał się wokoło, sprawdzając, czy nikt na niego nie patrzy. Ulica była pusta.