Zamiast wracać, Dorthy skierowaÅ‚a siÄ™ w stronÄ™ brzegu lasu. Drzewa przypominaÅ‚y Å›wierki - z każdego pÄ™ku splecionych ciasno gaÅ‚Ä™zi wyrastaÅ‚y szerokie igÅ‚y. KorÄ™ miaÅ‚y gÅ‚adkÄ… jak ludzka skóra, a ich korzenie rozrastaÅ‚y siÄ™ szeroko, nie jak na Ziemi. Dorthy zastanawiaÅ‚a siÄ™, czy pochodzÄ… z jakiejÅ› znanej ludzkoÅ›ci planety... Serenity, albo Elysium... w koÅ„cu zwierzÄ™Âta, które widziaÅ‚a z Kilczerem przywieziono kiedyÅ› z Ziemi. Ileż innych Å›wiatów splÄ…drowano, by ożywić to miejsce, zastanawiaÅ‚a siÄ™, ostrożnie wybierajÄ…c drogÄ™ pomiÄ™dzy drzewami. Jej buty niemal po kostki zapadaÅ‚y w dywan brÄ…zowych igieÅ‚, leżących pomiÄ™dzy wÄ™zÅ‚ami korzeni. Pod drzewami nie rosÅ‚o nic innego - las byÅ‚ tak uporzÄ…dkowany jak sad. ÅšwiatÅ‚o byÅ‚o tu zamglone i Dorthy ledwie odróżniaÅ‚a jeden kolor od drugiego, a atmosfera tak agresywna, jak na przeksztaÅ‚conym w wojenny gwiazdolot transportowcu, który przy wiózÅ‚ jÄ… do tego Å›wiata, gdzie dwa tuziny ludzkich umysłów bez przerwy napieraÅ‚o na jej wÅ‚asny. UderzyÅ‚a jÄ… absurdalność podejrzeÂnia, że jest obserwowana, a jednak uczucie byÅ‚o niemal namacalne. Kiedy zamrowiÅ‚a jÄ… skóra, obejrzaÅ‚a siÄ™ szybko... i w odlegÅ‚oÅ›ci kilkunastu kroków ujrzaÅ‚a to stworzenie.
WiÄ™ksze niż czÅ‚owiek, przykucnęło w cieniu obok zgarbionego korzenia. Dorthy zdążyÅ‚a zobaczyć jedynie wÄ…ski pysk pod luźnym kapturem, zanim stwór rzuciÅ‚ siÄ™ do ucieczki, z trzaskiem przepychaÂjÄ…c siÄ™ wÅ›ród gaÅ‚Ä™zi. Dorthy nie zauważyÅ‚a, czy uciekinier biegnie na dwu nogach, gdyż w tej samej chwili rzuciÅ‚a siÄ™ do ucieczki. Potknęła siÄ™ o jakiÅ› korzeÅ„, runęła na twarz w kÅ‚ujÄ…ce igÅ‚y, zdoÅ‚aÅ‚a jakoÅ› wstać z sercem bijÄ…cym jak mÅ‚ot i pognaÅ‚a na oÅ›lep ku sÅ‚oÅ„cu. BiegÅ‚a ku pomaraÅ„czowej kopule na brzegu, stojÄ…cej na styku ciemÂnej elipsy puszczy z jeszcze ciemniejszÄ… elipsÄ… wody. PÄ™dziÅ‚a po miÄ™kkim gruncie, a gdy znalazÅ‚a siÄ™ blisko, zobaczyÅ‚a kolejne dwa helikoptery zaparkowane obok pomaraÅ„czowej Å›ciany. Wrócili AnÂdrews i Kilczer.
- Stadnik - stwierdził Duncan Andrews. - To na pewno był stadnik. Miał jakby kaptur wokół pyska?
- Myślałam, że to rodzaj ubioru - Dorthy trzymała ciepły kubek kawy w obu dłoniach, ale i tak powierzchnia płynu lekko drżała.
- Żadnych portek, co najwyżej warstwa błota. Kaptur ze skóry i ciemna sierść. Stadnik, nic innego.
Andrews siedziaÅ‚ na wysokim stoÅ‚ku i, opierajÄ…c Å‚okcie o zawaÂlony rozmaitymi przedmiotami stół, powoli i metodycznie odÅ‚upywaÅ‚ kawaÅ‚ki plastiku z krawÄ™dzi swego kubka i wrzucaÅ‚ je do Å›rodka. Pod jego zaskakujÄ…co niebieskimi oczami widać byÅ‚o luźne, ciemne worki, a gÅ‚Ä™bokie bruzdy po obu stronach ust opuszczaÅ‚y ich kÄ…ciki w dół, ale pomimo widocznego wyczerpania byÅ‚ zaskakujÄ…co czujny.
- Zgoda, dziejÄ… siÄ™ zwariowane rzeczy. Nigdy przedtem nie widziano tu żadnego stadnika. Dlatego wÅ‚aÅ›nie wybraÅ‚em to miejsce. Jezu... Zastanawiam siÄ™, czy one nas przypadkiem nie obserwujÄ…. - RzuciÅ‚ kubek do pojemnika na odpadki. Kubek trafiÅ‚ w brzeg i rozbryzgaÅ‚ na podÅ‚ogÄ™ plamÄ™ brunatnego pÅ‚ynu. Andrews przeczeÂsaÅ‚ wÅ‚osy, a potem splótÅ‚ palce obu dÅ‚oni na czubku gÅ‚owy. - Masz jakieÅ› odczyty? - spytaÅ‚ Kilczera.
- Nic dużego - Kilczer pochylił się i zgarbił nad roziskrzonym ekranem. - Nie ma nic wielkości człowieka, lub większego. Prawdą jest jednak, że ta aparatura ma niewielki zasięg.
Andrews spojrzał na Dorthy.
- Może twój talent byłby lepszy; ten skaner oparto na podobnej zasadzie.
- Ale on też nic ma wiÄ™kszego zasiÄ™gu... w zwykÅ‚ych warunÂkach. - Dorthy Å‚yknęła gorzkÄ… kawÄ™.
- Opowiedz jeszcze raz - poprosił Andrews. - Widziałaś tylko jednego?