Każdy jest innym i nikt sobą samym.

— To samo może przytrafić się
tobie.
— Do diabła, dlaczego mnie prześladujesz? Amanda odwróciła się i ze zdumieniem
spojrzała na Sue–Robin Caufield. Reszta klasy wierciła się na krzesłach i spoglądała na Jima
z minami świadczącymi o tym, że są pod wrażeniem. Ich nauczyciel zawsze był impulsywny,
ale nigdy aż tak.
Jim wycelował palec w Umbera Jonesa i oświadczył:
— Nie wiem, co zamierzasz zrobić, ale przysięgam na Boga, że znajdę jakiś sposób,
żeby cię powstrzymać.
— Wspaniale, panie Rook! — zawołał Ricky Herman. — Niech Amanda zamknie się
na dobre!
— Mam nadzieję, że nie będzie pan niegrzeczny, panie Rook — powiedział wuj Umber.
— Zanim zdołałby pan odmówić „Ojcze nasz”, wszyscy w tej klasie mogliby być
martwi lub umierający. — Rozejrzał się wokół. — Temu pomieszczeniu przydałoby się
przemalowanie, nie uważa pan? Może na ładny, praktyczny czerwony kolor?
— Zrobię to — obiecał Jim. — Zaczekaj do przerwy, a zrobię to.
— Słyszałaś, Amando? — zaśmiał się Mark. — Na twoim miejscu, kiedy zadzwoni
dzwonek na przerwę, zmykałbym ile sił w nogach.
Wuj Umber położył rękę na ramieniu Jima.
— Miło mi to słyszeć. Proszę mi wierzyć, panie Rook, będzie pan najlepszym
przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałem. Razem zajdziemy daleko.
Jim zdawał sobie sprawę z tego, że klasa wciąż wytrzeszcza na niego oczy. Opuścił
ręce.
— Wynoś się z mojej klasy — wycedził przez zaciśnięte zęby do Umbera Jonesa.
— A to co znowu? — zapytał Umber Jones. — Nie jestem pewny, czy dobrze pana
słyszę.
— Wynoś się z mojej klasy — powtórzył głośniej Jim.
Uczniowie zaczęli spoglądać po sobie i pytać:
— Ja? Co, ja? Chce, żebym się wyniósł? Hej, panie Rook, czy to ja mam się wynieść?
— Nie słyszę — drwił Umber Jones.
Jim stracił panowanie nad sobą.
— To moja klasa i moi uczniowie, więc jestem odpowiedzialny za każdego z nich. I tak
już narobiłeś dość zamieszania, więc daj spokój. Zrobię, co chcesz, ale wynoś się z mojej
klasy, zanim zrobię coś, czego obaj będziemy żałować.
— O, nie — wyszczerzył zęby Umber Jones. — Tylko pan będzie tego żałować.
Splótł ramiona na piersi i przemieścił się pod tablicę.
— Mam pana na oku, panie Rook — oświadczył. — Niech pan o tym nie zapomina.
Mówiąc to zdawał się niknąć, jakby nie był niczym więcej jak dymem — którym
oczywiście był. Jego sylwetka rozmyła się, skurczyła, a potem wtopiła w płaszczyznę tablicy.
Jim na miękkich nogach podszedł do tablicy i dotknął jej czubkami palców. Jej
powierzchnia była twarda, gładka i zupełnie zwyczajna. Jednak kiedy tak przed nią stał,
pojawiła się na niej biała kredowa kreska i zaraz potem druga. Ze zgrzytem, od którego bolały
zęby, na tablicy pojawił się prawie metrowy rysunek oka, a pod nim słowa: VODUN VIVE.
W klasie zapadła głucha cisza. Jim odwrócił się, popatrzył na uczniów i nie wiedział, co
im powiedzieć. Dopiero kiedy Mark rzekł: „O rany, to ci dopiero numer!” — nagle wszyscy
zaczęli mówić jednocześnie.
— Jak pan to zrobił, panie Rook? — zapytał Ricky. — Przecież nawet nie dotknął pan
kredy.
Jim uciszył ich gestem, a potem rzekł:
— To taka sztuczka, wiecie? Tylko sztuczka. Pod koniec semestru, jeżeli wszyscy
zdacie z ocenami lepszymi niż dostateczny, pokażę wam, jak to się robi.
Nie mógł powiedzieć im o Umberze Jonesie. Gdyby to zrobił, nie wiadomo, jak tamten
by zareagował. Jednak coraz trudniej było mu utrzymać w tajemnicy jego istnienie i zaczynał
podejrzewać, że wuj Umber robi to celowo: drwi z niego i prowokuje, zamierzając
doprowadzić do tego, żeby Jim się załamał i dostarczył mu pretekstu do zmasakrowania całej
klasy.
Ale przecież Umber Jones i tak mógł ich zmasakrować bez żadnych wymówek. Był
niewidzialny dla wszystkich oprócz niego. Nikt nie wierzył w jego istnienie, co czyniło go
nietykalnym. Jim zastanawiał się, czy jego zdolności podlegały jakimś ograniczeniom —
może, na przykład, jak wampir musiał spać w trumnie wypełnionej ziemią, nie znosił
krucyfiksów, czosnku i dziennego światła?
Zadzwonił dzwonek na przerwę. Uczniowie zbierali książki, śmiejąc się i gadając. Jim
stał przy oknie, tyłem do nich, modląc się, żeby nie było gdzieś w pobliżu wuja Umbera, żeby
nie zrobił im krzywdy. Sześć lat wcześniej ożenił się pospiesznie i niezbyt nieszczęśliwie, ale
nie mieli dzieci. Jednak nie potrzebował swoich dzieci, już je miał. Beattie i Muffy, Titusa i
Raya. Podczas zajęć szkolnych one były jego rodziną. Po godzinach, kiedy siedział
poprawiając ich prace, wciąż byli przy nim, ponieważ każda praca była jak list.
Wciąż stał przy oknie, kiedy weszła Sharon X, niosąc trzy książki. Tego dnia przystroiła
włosy mnóstwem mak kich paciorków i wyglądała szczególnie uroczo.
— Przyniosłam panu te książki, o których mówiłam oznajmiła. — Ta jest najlepsza.
„Rytuał voodoo”. Zawiera wszystko, co należy wiedzieć o voodoo.
— Dzięki — powiedział. — To ładnie z twojej strony. — Myślał, że dziewczyna
odejdzie, ale Sharon nadal stała obok niego, jakby chciała coś dodać.
— Będę o nie dbał — obiecał.
— Widział go pan przed chwilą, prawda? — zapytała Sharon.
Położył książki na biurku, ale nie odpowiedział.
— On był tutaj, prawda? To do niego pan mówił, nie do Amandy. Obserwowałam pana
i wcale nie patrzył pan na Amandę, ale prosto przed siebie, jakby ktoś tam stał. Bo tak było,
prawda?
Jim spojrzał na nią.
— Spróbuj to zrozumieć, Sharon… Bylibyście wszyscy w niebezpieczeństwie,
wszyscy, gdybym pisnął choć słowo.
— To on narysował to oko na tablicy, prawda? Pan stał zbyt daleko od niej.
— Zapomnijmy o tym, dobrze? Wiesz, co to oznacza, kiedy mówimy, że nawet ściany
mają uszy.
— Vodun jest głównym duchem voodoo. Ten napis oznaczał: „Vodun żyje” —