Był to śmiech. Śmiech starego, okaleczonego przez los człowieka.
— Ratujmy świat! Cóż za piękny frazes! Ci młodzi też chcą ratować świat. Myślą, że są w stanie to zrobić. Ale nie potrafią. Muszą sami odkryć właściwą drogę. Sztuczne rozwiązania nie uratują świata. Sztuczne dobro? Nie, panowie, to nie jest odpowiedź. To niczego nie rozwiąże, ponieważ jest wbrew naturze. Wbrew Bogu.
Ostatnie dwa słowa zabrzmiały głośno i wyraźnie.
Starzec potoczył wzrokiem po zebranych. Tak jakby prosił ich o zrozumienie, a jednocześnie wiedział, że prosi na próżno.
— Miałem prawo zniszczyć dzieło swego umysłu…
— Według mnie nie miał pan prawa — przerwał mu Robinson. — Wiedza jest wiedzą. Nikt nie ma prawa jej niszczyć.
— Wolno panu tak twierdzić, ale musi pan pogodzić się z faktami.
— Nie! — rzekł Robinson z naciskiem.
Liza Neumann spojrzała na niego ze złością.
— Co pan przez to rozumie?
Jej oczy błyszczały. Piękna kobieta, pomyślał Robinson. Kobieta, która kochała Roberta Shorehama przez całe życie. Podarowała mu swą miłość i oddanie w najpiękniejszej z form. Nie współczucie, lecz najczystszą, najszczerszą miłość.
— Życie wiele mnie nauczyło — rzekł Robinson. — Daleko mi pewnie do pańskiego geniuszu, profesorze, ale w pewnych kwestiach rzadko się mylę. Tym razem też się nie mylę i wierzę, że pan to przyzna, bo jest pan człowiekiem uczciwym. Otóż uważam, że nie zniszczył pan tego projektu. Nie wierzę, by mógł się pan na to zdobyć. Jestem pewienr, że wszystkie pańskie notatki leżą ukryte w jakimś bezpiecznym miejscu. Nie, raczej nie tutaj. Zgaduję, że trzyma je pan zdeponowane w sejfie jakiegoś banku. Panna Neuman również zna miejsce ich ukrycia. Ufa jej pan. To jedyna osoba na świecie, której pan ufa.
W ciszy, która zapadła, głos Shorehama zabrzmiał głośno i wyraźnie:
— Kim pan jest? Kim u diabła jest ten człowiek?
— Jestem po prostu człowiekiem, który wie dużo o pieniądzach i o wszystkim, co się z nimi wiąże. Znam dobrze ludzkie słabości. Jestem przekonany, że w każdej chwili mógłby pan podjąć przerwane dzieło. Nie wiem, czy byłby pan zdolny je podjąć, ale założę się, że wszystkie potrzebne materiały ciągle jeszcze istnieją. Przedstawił nam pan swój punkt widzenia i muszę przyznać, że trudno się z tym w zupełności nie zgodzić. Ma pan rację: uszczęśliwianie ludzi na siłę do niczego nie prowadzi. Wielu już próbowało. Obiecywali raj na ziemi, wolność słowa, wolność wyznania. I co? I jakoś tego raju nie widać. Trudno przypuszczać, by pański projekt mógł zdziałać więcej w tej mierze. Dobra wola również niesie pewne niebezpieczeństwa. Ale pański środek ma szansę rozwiązać parę innych problemów. Oszczędzi ludziom cierpień i bólu, anarchii, zniewolenia i gwałtu. Pomoże zapobiec wielu złym zjawiskom. I jest szansa, że przyczyni się do zmiany ludzi. Młodych ludzi. Nikła to szansa, ale nie wolno nam jej zaprzepaścić. Zgadzam się: to niebezpieczna broń. Wielu pod jej wpływem stanie się bezwolnymi marionetkami działającymi pod dyktando swych własnych hormonów. Ale jest nadzieja, że gdy na siłę zmienimy ludzką naturę, gdy ludzie będą zmuszeni działać dla dobra innych, to może choć jeden człowiek odkryje, że właśnie tego w życiu szukał, że właśnie to jest jego powołaniem.
— Nie rozumiem o czym wy u licha mówicie? — zdenerwował się Munro.
— Proszę przestać — rzekła panna Neumann. — Decyzja profesora jest ostateczna i nieodwołalna. Ma prawo uczynić ze swym wynalazkiem to, co uzna za stosowne. Nie możecie go do niczego zmuszać.
— Nie — odezwał się milczący dotąd lord Altamount. — Zrozum, Robercie, że nikt nie ma zamiaru wywierać na ciebie presji. Uczynisz to, co uważasz za właściwe.
— Edward? — wykrzyknął Robert Shoreham. Głos mu się załamał. Profesor zaczął nerwowo gestykulować zdrową ręką. Panna Neumann niezwłocznie przetłumaczyła:
— Profesor Shoreham pyta, czy pan jest Edwardem Altamount.
Stary naukowiec gorączkowo starał się coś przekazać.
— Profesor chciałby wiedzieć, czy pan, lordzie Altamount, całym sercem i swym autorytetem podpisuje się pod żądaniami tych panów. Mówi… — urwała zerkając na usta Shorehama — mówi, że jest pan jedynym politykiem, któremu może zaufać. Jeżeli takie jest pańskie życzenie…
James Kleek zerwał się nagle i podbiegł do lorda Altamount.