— Może rozpalimy ognisko?
— Jest tu piec i nawet komin, ale mogliby poczuć dym. Łażą nam dokładnie nad głowami.
— A jak się rano wymkniemy?
— Do rana znudzi im się i pójdą sobie.
Rzucili się na prycze i zapadli w sen. Było im zimno twardo i wilgotno, ale ostatecznie z takimi niewygodami musi liczyć się każdy, kto zostaje kłusownikiem lub egzorcystą.
Czwartkowy ranek był mglisty i wilgotny. Jakub wygramolił się z bunkra i rozejrzał uważnie. W lesie panował spokój. Nie opodal sarna wygrzebywała spod płata tającego śniegu jakieś smakołyki. To przekonało go ostatecznie. Ludzie odeszli. Sarna była dość chuda, jak to na przednówku. Patrząc na nią, poczuł jednak przypływ żyłki łowieckiej. Z upolowanego jeszcze na jesieni dzika zostały mu zaledwie dwa weki. Jego dłoń wolno powędrowała do kieszeni, w której trzymał zwój linki hamulcowej zaopatrzonej w ciężarki na obu końcach. Zaraz jednak zrezygnował. Gliny z całą pewnością będą usiłowały jakoś go przyskrzynić. Zaopatrywanie się teraz w dowody winy nie było rzeczą specjalnie rozsądną. Z czeluści bunkra wygramolił się Tomasz, trąc niewyspane oczy.
— To już ranek? — zapytał.
— Aha. Poszli sobie.
— I co robimy? Idziemy do domu?
— Ty tak. Weź mój motor i przechowaj go kilka dni. Powiedz Semenowi, żeby zabrał mojego konia do siebie.
— A ty?
— Połażę sobie trochę. Nie zapomnisz o koniu?
— Nie zapomnę.
Pożegnali się. Tomasz ruszył w stronę cmentarza odszukać motor, a Jakub poszedł ścieżką wzdłuż ściany lasu do szosy. Postanowił podskoczyć do Chełma i trochę się urżnąć w tamtejszych knajpach, co miało mu zapewnić częściowe alibi. Poza tym list. Doniesiono mu właśnie, że w Chełmie pojawił się obcy...
* * *
Na ławeczce przy schodkach prowadzących na Górkę siedzieli dwaj mężczyźni. Obaj byli oficerami kontrwywiadu. Pierwszy z nich miał na imię Rościsław, a w swojej pracy używał pseudonimu Holmes. Drugi był tak dokładnie zakonspirowany, że nie znano nawet jego pseudonimu. Oficerowie, gdy rozmawiali na jego temat w swoim gronie, mówili zazwyczaj coś w rodzaju „no ten z mordą jak u małpy”, lub krócej, „małpisty”. Faktycznie coś w tym było. Żaden szpieg, patrząc na niego, nawet się nie domyślał, że ta pokryta trzydniowym zarostem tępa gęba o cofniętym czółku, cromaniońskich wałach nadoczodołowych i uwstecznionej brodzie, może należeć do oficera służb specjalnych.
Jej właściciel wyglądał raczej na neandertalczyka cofniętego dodatkowo w rozwoju przez wielopokoleniowy dziedziczny alkoholizm, niż na przedstawiciela gatunku Homo Sapiens. Zazwyczaj oficerów wywiadu dobiera się w ten sposób, aby nie zwracali na siebie uwagi. Ten był wyjątkiem. Nie zwracał na niego uwagi nikt, kto go zobaczył. Ludzi po prostu odrzucało. Holmes był jego całkowitym przeciwieństwem. Wysoki, wysportowany sprawiał wrażenie młodego biznesmena i tylko fakt, że w owym czasie nie było w naszym kraju biznesmenów, świadczyć mógł na jego niekorzyść.
— Uwaga idzie — powiedział pitekantropus.
W pozycji Holmesa nic się nie zmieniło. Nie drgnął nawet. Ale jego uwaga napięła się. Schodkami do góry szedł wychudły mężczyzna o uduchowionej ascetycznej twarzy. Herberto Saleta, egzorcysta. Kawałek za nim sunęła, niczym chodząca kupa łachmanów, odrażająca baba śmietnikowa. Baba, nawiasem mówiąc, też była agentem i to w dodatku młodym wysportowanym mężczyzną. W chwili, gdy szpiegowany duchowny mijał ławkę, baba skręciła w krzaki i przestała być widoczna.
— Za nim — polecił Małpolud Rościsławowi.
— I powodzenia.
— Dziękuję.
Herberto był zbyt daleko, aby usłyszeć tą wymianę zdań, ale uśmiechnął się do siebie smutno. Zdawał siebie oczywiście sprawę z faktu, że cały czas za nim łażą. Przyzwyczaił się już od wczoraj, zarówno do małpoluda, jak i do tej koszmarnej baby, ale sposób, w jaki został pokazany temu młodemu wymuskanemu inteligencikowi był doprawdy żenujący. Kto, będąc przy zdrowych zmysłach, mógłby uwierzyć, że na jednej ławce mogliby usiąść przypadkowo dwaj, tak krańcowo różni ludzie?
Inteligencik na widok takiego brudnego małpoluda najprawdopodobniej zmieniłby park na inny, o przesiadaniu się na sąsiednią ławkę nie wspominając. Zresztą, pitekantrop nie sprawiał wrażenia człowieka, którego miejsce jest w parku. Fakt, że ten elegancik ruszył za nim, podczas gdy baba śmietnikowa i małpolud zostali gdzieś po drodze, nie zdziwił go specjalnie. Stanął przed kościołem i podziwiał w zadumie jego bryłę, gdy podszedł do niego ksiądz.
— Ojciec Herberto de Saleta?
— Po prostu Saleta. Bez „de”.
— Franciszek Daszyński. Miejscowy proboszcz. Mam wam pomóc w wypełnieniu waszej misji.
— Dziękuję. Wobec tego poproszę od razu o garść informacji. Spocznijmy może na ławeczce tam w cieniu...
— Oczywiście.
Usiedli. Holmes ulokował się kawałek dalej na innej ławce i udawał, że drzemie.
— Twój ogon bracie?
— Tak. Pilnują mnie, od kiedy wylądowałem na Okęciu. Najpierw taki jeden o wyglądzie nadjedzonego przez mole nauczyciela, potem zabawna para. Taki małpowaty, podobny do neandertalczyka i o zbliżonych manierach i stara, cuchnąca żebraczka. A od dwudziestu minut ten. Zakładam, że to wasze UB?
— Nie, ten pitekantrop jest z kontrwywiadu. Pozostałych nie znam, ale pewnie z tego samego...
— Rozumiem. Na razie nie przeszkadzają mi.
— Skąd wiecie bracie o ich...