Milczeliśmy.
— No, dobrze — ciągnął Mulat — zlikwidować Klarneta jako klasę, ale prze-
cież pozostał Klarnet — chłopak, Klarnet — kolega, pozostał, hm. . . jeśli wy tam
w ogóle rozumiecie, co to jest — człowiek. Człowieka unicestwiać nie wolno.
Zapamiętajcie to sobie, proszę was.
Znów zaczął wędrówkę po sali. Czyścił okulary, otulał się szalikiem, wreszcie
spojrzał na nas spod szkieł i powiedział:
— Pomówmy poważnie, co chcecie zrobić z Klarnetem?
Zaczerwieniliśmy się.
— Odesłać ze szkoły — wymamrotał Małża patrząc w podłogę. Krótkie włosy
sterczały mu sztywno jak szczotka.
— Odesłać? — wykrzyknął Mulat. — A dokąd?
— Do rodziny.
— Klarnet nie ma rodziny.
Spojrzeliśmy podejrzliwie.
— Niemcy rozstrzelali mu rodziców w Bydgoszczy we wrześniu trzydzie-
stego dziewiątego roku. Babka, z którą został wysiedlony do Warszawy, zginęła
w powstaniu — Mulat patrzył na nas uważnie.
To, co powiedział, zrobiło wrażenie, ale my. . . my byliśmy wtedy w swych
uczuciach twardzi! Zamykaliśmy je na siedem spustów. Ani ja, ani Józio, ani Mał-
ża też nie mieliśmy już rodziców.
— Niech idzie do innego internatu — mruczał Małża nieustępliwie.
— A tam co? Ta sama historia!
28
— Niech pracuje. . . Na budowie jakiej. . . W Nowej Hucie. . .
— Ładny prezent dla Nowej Huty — wycedził Mulat. — Czy myślisz, Małża,
że łobuz taki jak Klarnet potrzebny jest Nowej Hucie? Mają tam dosyć swoich.
— Do poprawczaka oddać.
Mulat przymrużył oczy.
— Hm, teraz powiedziałeś nareszcie coś do rzeczy. No, zastanówmy się nad
tym.
Spojrzeliśmy po sobie. Nie, tego Małża nie powinien był powiedzieć.
— Nie, panie profesorze — chrząknął bohatersko Józio Markiewicz. — Tak,
to. . . to jakoś nie idzie.
— Nie idzie, panie profesorze — pokręciłem głową.
— Tego nie możemy praktykować.
— To byłoby, hm. . . nieestetycznie. . .
— Niekulturalnie. . .
— Niehigienicznie. . .
Mulat zamrugał oczami.
— Ale wy sobie żarty stroicie! — wykrzyknął. — Czy z wami w ogóle nie
można poważnie rozmawiać?. . . Więc co wy właściwie chcecie zrobić z Klarne-
tem?
— Tego to my jeszcze nie wiemy, panie profesorze — chrząknął Józio. —
Może będziemy go łamać kołem. . .
— A może zrobimy mu kęsim-kęsim. . . ale do poprawczaka. . . brr. . . niehi-
gienicznie — błysnęliśmy dziko białkami oczu.
Mulat patrzył na nas przerażony.
— Ależ, chłopcy. . .
My jednak cofaliśmy się już pospiesznie tyłem, ciągnąc za sobą oniemiałego
Małżę.
Za drzwiami Józio przejechał mu po głowie dłonią pod włos.
— Ty, Hammurabi, tu nie Babilon, bez dowcipnych pomysłów, bo ci język
utniemy.
Małża wyrwał się i dał nura w najbliższe drzwi, przygładzając sobie w biegu
czuprynę.
Podeszliśmy do Klarneta. Siedział na łóżku w pustym korytarzu i patrzył nie-
ruchomo w biały księżyc za oknem.
— Chodź, Klarnet — powiedziałem — tu są przeciągi, a my mamy do ciebie
sprawę. . .
GRUBAS
Był grubasem. Ale jakim grubasem! Nie był wyższy od Julka Zdrożnego,
a ważył prawie tyle, co ja i Cielęcki razem wzięci. Coś siedemdziesiąt kilo z ha-
kiem. Nie mieścił się w normalnej ławce, więc na początku roku szkolnego nasz
woźny, pan Bugalski, wstawił dla niego specjalny stolik z krzesełkiem i grubas
siedział tam samotnie.
Był śmieszny, jak śmieszny musi być czternastoletni chłopiec o takiej tuszy
i wadze, i nie mógł się bronić przed śmiesznością. Gdyby przynajmniej miał siłę!
Ale jego wielkie ciało było wodniste i miękkie jak gąbka. Poruszał się ciężko
i niezgrabnie. Na gimnastyce nie potrafił wykonać najprostszego ćwiczenia. Jego
zabawne odnóża, wylewające się jak balerony z obcisłych spodenek, wywoływały
rozpacz u nauczyciela. Pamiętam, jak raz przez całą godzinę pan Stasiak męczył
się, by go nauczyć skoku przez trapez.
— No, Kastor. . . spróbuj jeszcze raz — powtarzał cierpliwie.
Grubas próbował, cały oblany potem, ale gdzie tam! Nie przeskoczył ani razu.
Wreszcie wyczerpany położył się na materacu i szlochał jak dziecko. Przypomi-
nał tłuste niemowlę powiększone kilkanaście razy i jak niemowlę był nieporadny.
Wkrótce potem został zresztą zwolniony z gimnastyki.
I pomyśleć, że ojciec tego niedołęgi był sławnym akrobatą. Na ulicach War-
szawy często podziwialiśmy afisze z jego nazwiskiem. Muskularny mężczyzna
huśtał się na linie wysoko pod kopułą cyrku, a wielki, czerwony napis głosił:
RAF KASTOR — mistrz równowagi.
Grubas przynosił nam niekiedy bilety do cyrku. Chodziliśmy z nim chętnie.
Kastor znał wszystkich akrobatów, iluzjonistów, klownów i treserów. Pokazywał
nam egzotyczne zwierzęta.
Podczas przedstawień wpatrywał się z dumą w swojego ojca na arenie i zerkał
na nas, czy widzimy. . . A my myśleliśmy: „Jakie to smutne, że ten wspaniały Raf
Kastor ma takiego nieudanego syna”.
Nie przeszkadzało to nam zresztą bynajmniej nazajutrz w szkole tresować gru-
basa. Jak mogło być inaczej? Sami rozumiecie. Już sam jego wygląd prowokował
do tego.
30
Jedna z takich tortur nazywała się pompowaniem balona.
Gdy znudziliśmy się innymi zabawami, Zdrożny kiwał na grubasa.