Stale i wciąż kiełbasę z musztardą i chleb na okrągło opychałem przez
dwa dni.
— Przecież w pociągu Warszawa-Paryż jest wagon restauracyjny.
131
— Tylko że nie chce kredytu udzielać.
— Nie miał pan dewiz?
— Owszem, nie mogie narzekać, dała mnie Polska Ludowa na drogie: dwa
dolary i jednego angielskiego fonta. Ale zawiadomiła o tem całą, uważasz pan,
Europę. Wszyscy wiedzieli, że te dwa miętkie i fonciaka wieze i co i raz kaza-
li sobie pokazywać. Nasze, Czesi, Niemcy, Francuzi w nocy do wagonu wpadli,
budzili mnie i mieli życzenie obejrzyć te dewizy. Dopieru jak się napatrzyli, po-
zwalali się nazad kłaść. „Co oni miętkich nie widzieli, jak pragnę zdrowia” —
myślałem sobie. Ale cóż, siła przed prawem — cały czas żem w ręku kurczowo te
walutę trzymał, żeby nie zgubić, bo się bałem, że mnie zamkną do zagranicznego
mamra i zginę marnie w kwiecie wieku. Zwłaszcza dużego mojra odczuwałem
w przejeździe przez Zachodnie Niemcy. I powiedziałem sobie: „Jak wrócę szczę-
śliwie do Warszawy, oddam ojczyźnie te walutę i więcej dewiz do ręki nie biere,
za duży szum w świecie się z tem robi”.
A zaczęło się już w Zebrzydowicach, na polskiej granicy. Nasze, celnicy, jak
tylko weszli, pierwsze słowa ich byli:
„Pan posiada dwa dolary i fonta”.
Skąd się dowiedzieli, skarz mnie Bóg, nie wiem. Już widocznie mieli telegra-
me z Warszawy. Potem się pytali jeszcze, ile mam polskich pieniędzy. No to ja
mówię, że czterdzieści groszy, bo tyle mnie się faktycznie w kieszeni zostało. Nie
wiedziałem zresztą, że wolno mieć przy sobie nasze kochane polskie walutę, jak
się wyjeżdża za granice.
Wtenczas jeden z tych celników mówi, że to niedobrze, „bo jak pan będzie
wracał z zagranicy z prezentami dla rodziny, nie będzie pan miał czem cła zapła-
cić”.
„To panowie od prezentów też cło pobierają?”
„Rzecz jasna” — odpowiedział mnie na to i zaczął po walizkach bobrować.
Musztardę mnie niechcący wylał na świąteczne kamasze. Tak mnie to zgniewało,
że mówię:
„Już święty Ambroży w Starem Destamencie niekoniecznie się o panach sza-
nownych wyrażał”.
Zlękłem się nawet, że za obrazę władzy pod odpowiedzialność mnie pociągną.
Ale celnicy uśmieli się tylko i mówią:
„ Święty, nie święty, każden cło zapłacić musi, bo po to my tu na granicy się
znajdujem”.
Potem grzecznie się ukłonili i poszli, życząc przyjemnej podróży. Sempatycz-
ne nawet faceci, tylko niemożebnie ciekawe.
Do samej czesko-niemieckiej granicy był spokój, ale w ostatniej chwili przy-
szli Czesi, też grzeczni na medal. Rzecz jasna obejrzeli moją walutę, spodobała
jem się nawet, a potem mówią:
„Wystuptie z przedziału, bo chcemy sem pod ławkami podiwiać”.
132
Potem faktycznie podziwiali, że nie ma nikogo pod ławkami, a ja myślę sobie,
dobrze, że Bukieta nie wzięłem ze sobą za granice. Przyzwyczajony pod ławką
jeździć, jakby tak do nich wyskoczył, przez warszawskiego buldoka mogłoby się
dyplomatyczne nieporozumienie między bratniemi narodami ludowej demokracji
wytworzyć.
Potem zdrzemłem się troszkie i od razu słyszę na korytarzu niemieckie mowę.
Na razie zerwałem się z pierwszego snu i chciałem krzyknąć:
„Ludzie, chodu, łapanka w pociągu!”
Ale oprzytomniałem, nakryłem się tylko na głowę i leże. Wacha przeszła jakoś
spokojnie przez wagon — nikogo nie zabrali.
Z Francuzami, że to wesołe chłopaki, żeśmy się tylko naśmieli za pomocą
„Przekroju”, którego wszystkie numera z lekcjami francuskiego wieze ze sobą.
I patrzyć — Paryż! A pan długo zamiaruje się tu podbawiać?
— Parę dni, jestem tylko w przejeździe do Londynu.
— No, to dobra, pojedziem razem. Ale ja tu już wysiadam, bratowa mieszka