- Ależ, łaskawy panie - odparł marszałek unosząc się, co było w jego zwyczaju, a w miarę jak się unosił, zapominał o wszelkich konwenansach - muszę panu... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Wiem o tym, mój panie - rzekł regent tym samym drwiącym tonem, jaki przybrał na początku rozmowy - i, proszę, uczyń z Jego Królewskiej Mości wielkiego wodza, nie będę ci w tym przeszkadzał. Pańskie kampanie we Włoszech i we Flandrii świadczą o tym, że nie można było wybrać dla króla lepszego mistrza; ale tym razem, panie marszałku, nie chodzi bynajmniej o umiejętności wojskowe, lecz po prostu o pewną tajemnicę państwową, która może być powierzona tylko uszom Jego Królewskiej Mości. Toteż uznasz pan za słuszne, bym powtórzył wyrażoną już chęć porozmawiania z królem na osobności.
- Niepodobna, Wasza Dostojność! Niepodobna! - zawołał marszałek, coraz bardziej tracąc głowę.
- Niepodobna? - zdziwił się regent. - Niby dlaczego?...
- Dlaczego? - powtórzył marszałek - dlaczego?... Bo moim obowiązkiem jest nie spuszczać króla z oka ani na moment, i nie zezwolę...
- Ostrożnie, panie marszałku - przerwał regent z nieopisanym wyrazem wyniosłości - sądzę, że uchybiasz w należnym mi respekcie!
- Wasza Dostojność - powiedział marszałek unosząc się coraz bardziej - wiem doskonale, jakim szacunkiem winienem darzyć Waszą Wysokość, ale wiem także, co należy do moich obowiązków wobec Jego Królewskiej Mości, i właśnie dlatego nie mogę ani na chwilę stracić króla z oczu, albowiem... - i tu się zawahał.
- Albowiem...? - powtórzył regent - albowiem...? Dokończ pan.
- Albowiem odpowiadam za jego osobę - powiedział marszałek, który podniecony ostrym wyzwaniem, nie chciał sprawić wrażenia, że się cofa.
Ten ostatni dowód braku powściągliwości spowodował, że wśród obecnych zapadła cisza; słychać było tylko mamrotanie marszałka i tłumione westchnienia pana de Fleury. Natomiast diuk Orleański podniósł głowę, a na jego twarzy pojawił się wyraz niebotycznej pogardy; postawa jego promieniowała godnością, która, gdy tego chciał, czyniła go najbardziej imponującym z ludzi.
- Panie de Villeroi - rzekł - wydaje mi się, że rozumujesz dość osobliwie i myślisz chyba, iż mówisz z kimś innym. A skoro zapominasz pan, kim jestem, powinienem ci o tym przypomnieć. Markizie de La Fare - zwrócił się do kapitana straży - czyń swoją powinność.
Dopiero wówczas marszałek de Villeroi pojął, że osuwa się w przepaść - jakby podłoga się pod nim nagle zapadła. Otworzył usta, by wybełkotać coś w rodzaju przeprosin, ale regent nie pozwolił mu nawet dokończyć zdania i zamknął mu drzwi przed nosem.
Zanim marszałek ochłonął ze zdumienia, markiz de La Fare zbliżywszy się poprosił go o szpadę.
Pan de Villeroi stał nieruchomo, zbity z tropu. Od tak dawna upajał się własną impertynencją, której nikt nie próbował pohamować, że uwierzył wreszcie, iż jest osobą nietykalną; chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle i na powtórną, bardziej stanowczą prośbę odpiął szpadę i podał ją markizowi de La Fare.
W tejże chwili otworzyły się któreś drzwi i wniesiono przez nie lektykę; dwaj szarzy muszkieterowie wepchnęli w nią marszałka i zatrzasnęli drzwiczki; d'Artagan i La Fare ustawili się po obu stronach i w mgnieniu oka więzień został wyniesiony przez boczne drzwi do ogrodu. Szwoleżerowie na dany rozkaz podążyli za nim; ludzie z eskorty szybkim marszem zeszli po paradnych schodach, skręcili w lewo i wkroczyli do Oranżerii; tam, w pierwszej sali, pozostał cały orszak; tragarze zaś z lektyką i jej pasażerem przeszli do drugiej sali w towarzystwie panów d'Artagan i de La Fare.
Wypadki toczyły się tak błyskawicznie, że marszałek, którego główną zaletą nie była bynajmnej zimna krew, nie zdążył nawet ochłonąć. Stwierdził, że jest rozbrojony, że ktoś go niesie, a ponadto znajdował się między dwoma ludźmi, którzy, jak wiedział, nie darzą go specjalną sympatią, i przesadzając jak zwykle co do ważności swojej osoby, uznał, iż jest zgubiony.
- Panowie - ozwał się pobladłszy mocno, a pot zmieszany z pudrem spływał mu po twarzy - mam nadzieję, że nie chcecie mnie zamordować.

Tematy