– Co możesz teraz zrobić? Czy nie dość już oddałeś? Chcesz oślepić się na resztę życia, jak Creslin?
Objął ją ramionami.
– Nie będę ślepy, jeśli się uda, a w każdym razie nie na długo.
– Nie. Będziesz martwy. – Liedral cofnęła się, nie starając się nawet otrzeć łez na policzkach.
– Jestem to winien zbyt wielu ludziom. – Wskazał Czarny Diament. – Zbyt wielu zapłaciło za niego życiem.
– Kto jeszcze...?
Jego palce dotknęły jej warg.
– Yarrl może powielać to, co zrobiłem, jeśli będzie trzeba. Muszę spłacić swoje długi.
– Mężczyźni. Spłacisz swoje długi i zostawisz mnie samą.
Teraz ramiona Dorrina gwałtownie opadły.
– Muszę.
– Wiem. – Musnęła wargami jego policzek. – Ale nie musi mi się to podobać.
Uścisnęli się raz jeszcze. Niemal jeden za drugim pojawili się Yarrl i Tyrel.
– Jeśli nie wrócę przed nadejściem białych, to już nie wrócę. Zabierz statek na Recluce i spróbuj przekonać ich, żeby go przyjęli. Jeśli nie przyjmą, doradzałbym Hamor.
– To będzie piekielnie długa podróż bez was, panie – zauważył Tyrel.
– Spróbuję wrócić.
– Nie próbuj. Po prostu zajmij się swoim zadaniem. Poczekamy – burknął Yarrl.
Cała trójka zakołysała się na deskach. Dorrin znowu jechał na południe przez puste, niosące się echem ulice miasta. Ani w górnym, ani w dolnym Diev nie słyszał niczego, choć z paru kominów unosiły się smugi dymu, dając znać, że przynajmniej kilka upartych dusz wstało i gotowało – albo coś robi.
Kiedy zbliżył się do mostu, raz jeszcze otulił z wysiłkiem siebie i Meriwhen światłem. Wzór splótł się i po chwili jechał niewidzialny. Wczesne lato przepływało obok, niosąc z południa nikłą woń spalenizny.
Nie widział normalnie, ale wyczuwał świat wokół siebie, od stłumionej czerni przedmiotów w sakwach po solidność własnej laski. Przed sobą czuł białą mgłę, która sączyła się ponad wzgórzami na południowy wschód.
Wieśniacy, wysiedleni farmerzy czy pasterze, którzy zabraniali im przejścia, zniknęli spod mostu i Dorrin przejechał go najciszej jak mógł, choć wiedział, że kopyta Meriwhen stukają na kamieniach. Nikt się nie pojawił i jechał dalej przed siebie, obok domu Honsarda i swego własnego, dopóki nie wyczuł wirującej bieli. Przystanął w płytkim zagłębieniu terenu pomiędzy dwoma wzgórzami.
Gdy zbliżył się do niewidzialnego ognia chaosu, minęło go trzech mężczyzn: jeden utykający, z zakrwawioną twarzą i dwóch innych biegnących w stronę wzgórza, z którego właśnie zjechał Dorrin. Ale nikt ich nie ścigał.
Na chwilę, jak miał nadzieję i wyczuwał, białe hordy przystanęły na popołudniową przerwę. Tylko niskie, długie wzgórze dzieliło go od żołnierzy i namiotu z białym sztandarem na czubku.
W zagłębieniu pomiędzy wzgórzami przed nim było kilka budynków, zdeptane łąki i żadnych ludzi. Zsiadł z konia i uwiązał Meriwhen do krzaka za pustą szopą. Pasterze opuścili ją z jakiegoś powodu, choć pozostał zapach owiec.
Dorrin odetchnął głęboko, zastanawiając się raz jeszcze, co musi udowodnić i dlaczego po prostu nie wejdzie na pokład Czarnego Diamentu i nie odpłynie.
Jego usta wykrzywił uśmiech, którego nie odbijały ani, oczy, ani myśli, gdy wspomniał słowa Kadary: „Nie jesteś tchórzem, Dorrin. Tylko nigdy nie znalazłeś czegoś, o co chciałbyś walczyć. Ani o mnie, ani o Liedral, ani o Recluce... „
Więc o co walczył? Recluce nie spodobają się jego machiny bardziej niż białym magom.