— To wcale nie jest aż takie pewne — wzruszyÅ‚em ramionami... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

— Piontek
prawdopodobnie znał język polski, skoro miał żonę Polkę, przez wiele lat miesz-kał na tych ziemiach. Zresztą on nie żyje.
— Kto?
— Makulski. Stary Makulski. Jest tylko jego syn.
— W takim razie na co czekamy? — zdumiaÅ‚a siÄ™ pani Herbst. — Jedźmy,
aby z nim porozmawiać.
Zrobiłem smutną minę.
— Już ktoÅ› inny z nim rozmawia. I jestem prawie pewien, że nas nie zechce
dopuścić do udziału.
— Niepotrzebnie tracimy czas — oÅ›wiadczyÅ‚a. — JeÅ›li ktoÅ› już jest u Makul-
skiego, to trzeba chyba zacząć działać.
— Owszem — skinÄ…Å‚em gÅ‚owÄ… i zaczÄ…Å‚em wydawać rozkazy.
138
Monice i pani Herbst nakazałem pozostać przy wehikule zagradzającym leśną drogę. Wyjąłem kluczyki ze stacyjki i w ukrytym sprytnie miejscu w wozie odłą-
czyłem akumulator od rozrusznika. Teraz trzeba by chyba dźwigu, aby przesunąć
z miejsca mój wehikuł.
Poleciłem Winnetou i Wielkiemu Bobrowi, aby poszli za mną i w krótkich
słowach omówiłem z nimi plan działania. A potem Winnetou ruszył w las, w lewą
stronę, a Wielki Bóbr w prawą. Ja zaś pomaszerowałem do zagrody Makulskiego.
Wesoło pogwizdując omijałem kałuże błota i wody i wreszcie wkroczyłem na
wymarłe podwórze.
Stanąłem na środku, zwinąłem dłonie w trąbkę i zawołałem:
— Nie ma sensu bawić siÄ™ w chowanego. Was jest zapewne kilku, a ja przy-
byłem sam. Chyba nie stchórzycie przede mną i któryś wyjdzie do mnie na roz-
mowÄ™?
Nikt nie zareagował na wołanie. Ujadały tylko psy zamknięte w owczarni
i w oknie od kuchni ukazała się przerażona twarz żony Makulskiego.
Znowu zawołałem:
— JeÅ›li ktoÅ› nie wyjdzie do mnie na rozmowÄ™, to moi przyjaciele zawiadomiÄ…
milicjÄ™. Wszystkie drogi stÄ…d sÄ… zablokowane samochodami. ZagrodÄ™ otaczajÄ…
uzbrojeni ludzie. . .
Jeszcze przez chwilę nie dostrzegłem żadnego ruchu na podwórzu, aż wreszcie
skrzypnęły odrzwia stodoły i wyszedł z nich ostrożnie gruby mężczyzna w kap-
turze, który zasłaniał mu twarz.
— Co widzÄ™? — stwierdziÅ‚em z ironiÄ…. — I u nas zaczynajÄ… siÄ™ już upo-
wszechniać stroje terrorystów z Zachodu.
W zamaskowanym osobniku rozpoznałem grubasa, który dowodził grupą Nie-
widzialnych. Kaptur okrył twarz, ale wydatne brzuszysko było wyraźne.
— Nie jesteÅ›my terrorystami — oznajmiÅ‚ piskliwym gÅ‚osem.
— Tym lepiej, tym lepiej — zatarÅ‚em rÄ™ce, udajÄ…c zadowolenie. — JeÅ›li jesz-
cze się okaże, że jesteście także inteligentni, na pewno się dogadamy.
— O co panu chodzi? — zapytaÅ‚ ponuro.
Zrobił ręką jakiś ruch i ze stodoły wyszło jeszcze trzech tak samo zamasko-
wanych drabów. Rozpoznałem wśród nich Pięknego Lola. A więc to była ta sama
grupa, którą napotkaliśmy nocą na bindudze.
Otoczyli mnie dość szerokim kołem. Ich było czterech, a ja sam. Ale zdawali
sobie chyba sprawę, że nie przyszedłem tutaj, uprzednio nie zabezpieczywszy się w jakiś sposób. Dlatego zachowali dystans i ostrożność.
— ChcÄ™ wam dać szansÄ™, panowie — powiedziaÅ‚em. — Zagroda jest otoczo-
na, drogi zablokowane. Jeśli pozostawicie w spokoju Makulskiego i to, co praw-
dopodobnie u niego znaleźliście, puścimy was wolno.
Piękny Lolo parsknął pogardliwym śmiechem.
139
— Ja tego faceta znam, panie kierowniku — rzekÅ‚ do grubasa. — To jest wÅ‚a-
śnie Samochodzik.
— DomyÅ›liÅ‚em siÄ™ tego — mruknÄ…Å‚ grubas.
— Tak jest — przytaknÄ…Å‚em. — Towarzyszy mi dwóch uzbrojonych przyja-
ciół. Dlatego musicie wybrać: chcecie mieć do czynienia z nami czy z milicją?
To mówiąc gwizdnąłem głośno i natychmiast zza owczarni rozległ się prze-
raźliwy krzyk Winnetou:
— Ihiihiihiihiihi. . .
A potem padł strzał z jego strzelby.
— SÅ‚yszycie? — zapytaÅ‚em.
I drugi raz gwizdnąłem, tym razem dwukrotnie. Zza stodoły rozległ się tubalny
głos Wielkiego Bobra:
— Czuwam tu, szefie. . .
— W porzÄ…dku — krzyknÄ…Å‚em. — Niech pan jednak nie strzela, bo szkoda
nabojów.
Wielki Bóbr i tak nie miałby z czego strzelić, ale skoro usłyszeli strzał ze
strzelby Winnetou, to mieli prawo sądzić, że i drugi mój przyjaciel jest również uzbrojony.
— JesteÅ›cie otoczeni — powtórzyÅ‚em grubasowi. — Na drodze w lesie usta-
wiłem w poprzek mój wehikuł. Nie wydostaniecie się stąd. Chyba że spróbujecie
uciekać pieszo i pod gradem kul.
— Mamy w swoich rÄ™kach dwóch jeÅ„ców — odrzekÅ‚ grubas. — Makulskiego
i niejakiego Baturę. Wydaje mi się, że powinien pan jednak wziąć to pod uwagę.
— Z BaturÄ… możecie robić, co siÄ™ wam podoba — lekceważąco machnÄ…Å‚em
rÄ™kÄ… — ale Makulskiego musicie zostawić w spokoju. ZresztÄ…, w ogóle nie ma
o czym mówić. Albo chcecie mieć na karku milicję, albo zgodzicie się na nasze
warunki.
Grubas nagle nabrał podejrzeń.
— A dlaczego do tej pory nie zawiadomiliÅ›cie milicji?
— Milicja po prostu was zamknie i na tym skoÅ„czy siÄ™ wasza rola. Ale ja
zamierzam po waszym tropie dostać się do waszego szefa. Wiem, że należycie do
Niewidzialnych.
Jeden z zakapturzonych gwizdnął głośno, tak był oburzony moimi słowami.
— SÅ‚yszy pan, panie kierowniku? On myÅ›li, że my go grzecznie zaprowadzi-
my do szefowej. . .
— Cicho — krzyknÄ…Å‚ na niego grubas.
— Ach, wiÄ™c macie szefowÄ…? — udaÅ‚em zdumienie.
— Niech go pan nie sÅ‚ucha. On żartuje — burknÄ…Å‚ grubas.
— WnioskujÄ™, że ma pan o nas niewÅ‚aÅ›ciwÄ… opiniÄ™. WspomniaÅ‚ pan o Niewi-
dzialnych. Czytałem w gazetach, że Niewidzialni działają na Zachodzie i zajmują się kradzieżami i rabunkiem dzieł sztuki. My z taką działalnością nie mamy nic 140