Na schodach zatrzymał ich rozwścieczony oficer.
- Ci więźniowie należą do Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego! - ryknął.
- Ten człowiek należy do mojego śledztwa - odparł trzeźwo Shan i odwrócił się do niego plecami. Gdy dotarli do bloku więziennego, Jigme wyrwał im się. Poprawiwszy na sobie ubranie, o własnych siłach pokuśtykał przez korytarz i z radosnym okrzykiem opadł na kolana przed ostatnią celą.
Pilnujący drzwi strażnik zerwał się z miejsca. Shan uciął jego protest, gestem nakazując mu otworzyć celę.
Sungpo powitał Jigme skinieniem głowy, które rozświetliło potłuczoną twarz nieszczęśnika. Sierota gompy zamknął za sobą drzwi i przyjrzał się nietkniętym miseczkom ryżu.
- Już wszystko dobrze - powiedział, uśmiechając się do Shana z wdzięcznością.
- Musimy z nim porozmawiać.
Jigme najwyraźniej uznał to za świetny dowcip.
- Jasne - wyszczerzył zęby. - Za dwa lata, jeden miesiąc i osiemnaście dni.
- On nie ma aż tyle czasu.
Jigme zmarkotniał. Podszedł do Sungpo z jedną z miseczek ryżu. Drobnymi, czułymi muśnięciami dłoni zaczął strzepywać słomę z szaty mnicha.
- Musimy z nim porozmawiać - powtórzył Shan.
- Myślisz, że on się boi odrzucić twarz?! - krzyknął Jigme, nagle nabierając buntowniczego ducha. - Wy, ludzie z północy, jesteście dla niego jak mucha na ramieniu. - Po policzku stoczyła mu się łza. - To wielki człowiek. Żyjący budda. Umrze łatwo, nie martwcie się. Odrzuci twarz i będzie śmiał się z nas wszystkich w następnym życiu.
Siedzieli w opuszczonym straganie w głębi placu targowego, obserwując budę czarownika. Nikt nie wchodził, nikt nie wychodził. Targowisko zaczęło wypełniać się wózkami handlarzy, na których piętrzyły się wiosenne jarzyny, wczesne liście gorczycy i inne rośliny, które w każdej innej części świata zostałyby uznane za chwasty.
Feng, jeszcze nerwowy po ostatniej nocy, pomacał dłonią rękojeść pistoletu.
- Potrzebuję pięćdziesiąt fenów - powiedział Shan.
- A kto nie potrzebuje? - wychrypiał Feng.
- Na jedzenie. Ty masz pieniądze na wydatki.
- Nie jestem głodny.
- Jadłeś śniadanie. My nie.
Zdawało się, że ta uwaga sprawiła Fengowi ból. Shan zastanawiał się, czy wciąż jeszcze gryzie się tym, że więźniowie nadali mu takie kuchenne przezwisko. Oczy sierżanta wędrowały od Shana do Yeshego.
- Jeden z was zostaje tutaj.
Yeshe domyślnie oparł się o ścianę na znak, że ani myśli wstawać. Shan wyciągnął dłoń i przyjął pieniądze. Feng niemrawo wskazał stragany.
- Daję ci pięć minut.
Shan pokręcił się chwilę przy kramie z materiałami piśmiennymi, potem trafił na kobietę sprzedającą momo. Wziął dwa dla Yeshego, po czym wrócił do pierwszego straganu i w pośpiechu kupił dwa arkusze ryżowego papieru, pędzelek do pisania i małą laseczkę tuszu.
- O pierwszy czar proszono kilka dni temu - usłyszał nagle za sobą czyjś głos.
Zaczął się odwracać. W plecy wbił mu się czyjś łokieć.
- Nie oglądaj się - powiedział mężczyzna.
Shan poznał ten głos. Stał za nim purba o pokiereszowanej twarzy. Spojrzawszy w dół, zobaczył parę zdartych butów. Strój pasterza.
- Oni zawsze szukają okazji - ciągnął purba ponad ramieniem Shana. - Czarownicy, tacy jak Khorda, biorą od nich pieniądze. Oni mają stałe dochody. Takim jak oni interesy zawsze idą dobrze.
- Nie rozumiem.
- Ona pracuje w księgarni. Jakiś tydzień temu prosiła o czar dla Tamdina. Wczoraj przyszła po zaklęcie przeciwko ugryzieniom psów.
- Ona?
- Córka trupiarza.
- Ragyapy?
- Ulica Zielonego Bambusa - padła odpowiedź.
Shan odwrócił się. Purba zniknął.
Dwadzieścia minut później Shan z Fengiem, siedząc w terenówce zaparkowanej na zrytej koleinami żwirowej drodze w północnej części miasta, przyglądali się, jak Yeshe wchodzi do księgarni. Gdy przekraczał próg, w środku dostrzegli niską, smagłą kobietę. Kiedy odezwał się do niej, wskazała na zaplecze, po czym rozejrzała się po ulicy i zamknęła drzwi.