Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Szpicel przymrużył oczy.
- Skąd?
- Z gór Bükk.
- Aha... - szpicel podał mu legitymację i jeszcze raz spojrzał spod przymarszczonych, rzadkich brwi.
- A co pan ma w plecaku?
- Ekwipunek i resztki żarcia.
- Niech pan pokaże.
Szpicel grzebał chwilę w rozwiązanym plecaku, ale gdy ze spodu wyciągnął róg poplamionego śpiwora, uśmiechnął się z rezygnacją.
- To pan taki prawdziwy turysta - powiedział jak­by do siebie i skinąwszy łysawą głową odszedł.
"Prawdziwy turysta!" - Andrzej uśmiechnął się do siebie, zawiązał plecak, zarzucił go na jedno ramię i wyszedł z dworca.
Plac Berliński tonął w ciemnościach. Przetoczyło się kilka ciężarówek z ślepiami przygaszonych latarni. Ludzie ginęli w mroku. Zapanowała pustka. Andrzejem wstrząsnął dreszcz. W skroniach poczuł przenikliwy chłód. "Jak w takim mieście znaleźć Smygę? Gdzie go szukać? Czy major pozostał jeszcze na Węgrzech? Do kogo się zwrócić? Przecież wszyscy kurierzy roz­pierzchli się po świecie. A inni Polacy? Przeczesało ich gestapo. Pozmieniali adresy. Pouciekali z okupowanego miasta..."
Przez całą drogę myślał, że najpierw uda się do Ma­rysi. Była to łączniczka pułkownika Obertyńskiego, po­przednika majora Smygi. Pracował z nią przez dłuższy okres swej służby i miał do niej zaufanie. Ale gdzie jej teraz szukać? Udać się na ulicę Stefanii byłoby szaleństwem. Dziewczyna na pewno dawno zmieniła mieszkanie. Nie czekała, aż ją gestapowcy wyłuskają.
Szedł wolno Wielkimi Bulwarami w kierunku ulicy Rakoczego. Jego podkute buty dzwoniły głucho w ci­szy i pustce. Nad miastem wisiało niebo przepastne i groźne. Domy stały wymarłe. Naraz zajęczały w gó­rze syreny. Ich przeraźliwy głos rozniósł się potężnie i natarczywie. Przetoczył się przez miasto raz i drugi. Ulica nagle ożyła, jak gdyby raził w nią piorun. Z ka­mienic, ciemnych plastrów gigantycznych uli, niby strwożone pszczoły wysypali się ludzie. Ktoś głośno krzyczał nawołując przechodniów, by szybciej kryli się w schronach. Kobiety obarczone dziećmi biegały wzdłuż chodników. Mężczyźni dźwigali ciężkie toboły z pościelą. Kilku wyrostków wspięło się na taras ka­wiarni. Pokazując na granatowe niebo spierali się, z której strony nadlatują samoloty. Pijany włóczęga stanął na środku jezdni. Rozłożył szeroko ręce i śmiał się, bliski szaleństwa.
Andrzej przystanął na chwilę. W skupieniu wyczeki­wał jakiegoś odgłosu. Niebo było wciąż puste. Połyski­wało bladą łuną rozgwieżdżonej nocy. Zbliżył się do niego człowiek z opaską na ramieniu.
- Do schronu! - zawołał drżącym głosem. - Do schronu. Tu nie macie czego szukać.
Andrzej wzruszył ramionami i powlókł się w kierun­ku bramy, nad którą widniała blado świecąca się lampa ze strzałką wskazującą wejście do schronu. Minął pustą bramę i zszedł do zatłoczonej piwnicy. Było duszno i parno. Zalatywało piwniczną stęchlizną i ludzkim potem. Wyszukał miejsce pod ścianą, zrzucił z ramion plecak, usiadł na nim i poczuł, że wali się na niego zmęczenie. Nie wiedział, kiedy usnął.
Gdy się zbudził, schron był pusty. W pierwszej chwi­li nie wiedział, gdzie się znajduje. Zdawało mu się, że jest w szałasie pod Turbaczem. Dopiero po chwili zo­baczył smugę światła, sączącą się szaro przez uchylone drzwi piwnicy. Podniósł się, ziewnął głośno. Pod ścianą poruszył się jakiś cień. Andrzej wzdrygnął się instynk­townie.
- Ale pan ma mocny sen - usłyszał niski, za­chrypły głos. W ciemności zobaczył sylwetkę starego mężczyzny, opartego plecami o ścianę. Mężczyzna ćmił papierosa. Wionęło od niego tanim, kwaśnym winem.
- Zaspałem - rzucił jakby na usprawiedliwienie.
- Nie szkodzi, nie szkodzi - zaśmiał się tamten. - Jeszcze nas nie zasypało.
- Czy bombardowali? - wyciągnął z kieszeni pacz­kę papierosów.
- To pan nic nie słyszał? Szczęśliwy z pana czło­wiek. Tu się wszystko huśtało jak podczas trzęsienia ziemi.
- Zaspałem.
- Skończyła się zabawa - mówił tamten jakby do siebie. - Teraz Amerykańcy do nas się zabrali. Co noc przylatują. Walą, gdzie popadnie. Zachciało się nam wojny. Jak Amerykańcy skończą, to Ruscy przylecą. Będzie zabawa... - czknął głośno i splunął pod nogi. Potem dorzucił intymnym tonem: - Ale mnie tam wszystko jedno. Nawet weselej. Jest towarzystwo i mu­zyka - zachłysnął się śmiechem. - A pan to co?
- Ja? - mruknął Andrzej, nie rozumiejąc, o co tamtemu chodzi.
- Pan też nie ma gdzie mieszkać?
- Przyjechałem w nocy. Alarm zastał mnie na ulicy. Nie zdążyłem wrócić do domu.
- I dlatego pan tu zasnął? - pokiwał tamten z nie­dowierzaniem kudłatą, rozczochraną głową. - Ej, moc­ny pan ma sen. Tu się wszystko trzęsło, a pan chrapał jak anioł.
- Byłem zmęczony.
Stary zbliżył się do Andrzeja. Teraz Andrzej mógł mu się lepiej przyjrzeć. Był to mały kościsty człowiek o wynędzniałej, pomarszczonej twarzy. Miał na sobie śmierdzące łachy. Bił od niego kwaśny odór alkoholu. Andrzej odsunął się z obrzydzeniem. Stary tymczasem wyciągnął z worka pękatą butelkę.
- Napij się, młody człowieku, nie wiemy, czy jutro gdzieś nas nie przysypie.
Andrzej zasłonił się ręką.

Tematy