Każdy jest innym i nikt sobą samym.

W jego oczach widać było drwinę, podob-
nie jak w skąpym półuśmiechu.
— Cofnij się! — powiedziała Susan. — Odejdź od mojego łóżka! Ale już!
Jellicoe wycofał się do drzwi, ale nie wyszedł z sali.
W uszach czuła pulsowanie krwi, które wraz z biciem serca zagłuszało nawet chór,
złożony z uderzeń kropli deszczu, wycia wiatru i trzasku piorunów.
Oddychała z trudem, a każdy haust gwałtownie zaczerpniętego powietrza palił jej
gardło i rozrywał płuca.
Jellicoe patrzył na nią.
To wszystko jest niemożliwe, mówiła do siebie w myślach. Jestem kobietą myślącą ra-
cjonalnie. Jestem naukowcem. Nie wierzę w cudowne zbiegi okoliczności i działanie sił
nadprzyrodzonych. Duchów też nie ma. Umarli nie wracają. Nie wracają i już!
Jellicoe patrzył na nią.
Susan przeklinała swe zmizerowane ciało. Nawet gdyby miała możliwość ucieczki,
daleko by nie pobiegła. A gdyby musiała walczyć o życie, w ogóle nie miała szans na
zwycięstwo.
Wreszcie powrócił Herbert Parker wraz z pielęgniarką. Była to surowo wyglądająca
blondynka, którą Susan widziała po raz pierwszy.
— Co się stało? — spytała. — Dlaczego jest pani taka zdenerwowana?
— To przez nich — odpowiedziała Susan.
— Dlaczego? — Pielęgniarka zbliżała się do łóżka.
— Chcą mi zrobić krzywdę — tłumaczyła Susan.
— Ależ skąd! Sanitariusze chcą tylko zawieźć panią na dół, na oddział fizykoterapii
— oznajmiła.
Po chwili była już przy łóżku Susan.
— Nic pani nie rozumie — próbowała się bronić pacjentka. Ale nie wiedziała, co ma
mówić dalej, jak wyjaśnić wszystko tej obcej kobiecie, nie narażając się na posądzenie
o szaleństwo.
Parker stał w otwartych drzwiach.
— Powiedziała, że nam wydłubie oczy.
Jellicoe powolutku zbliżał się do łóżka, aż wreszcie znalazł się blisko Susan. Zbyt bli-
sko.
— Odsuń się, sukinsynu! — krzyknęła Susan, kierując te słowa najwyraźniej do
niego.
Jellicoe ją zignorował.
Wtedy Susan zwróciła się do pielęgniarki:
— Niech mu siostra powie, żeby się cofnął. Siostra nie rozumie, ale ja naprawdę mam
powody, żeby się go obawiać.
72
73
— Teraz nie musi się już pani niczego obawiać — powiedziała pielęgniarka.
— Wszyscy jesteśmy pani przyjaciółmi — powtórzył Jellicoe.
— Susan, czy pani wie, gdzie się znajduje? — spytała pielęgniarka tonem, jakim zwy-
kle mówi się do dzieci, starców oraz kretynów.
Susan krzyknęła na nią, bo nie mogła już wytrzymać ze złości i frustracji:
— Kurcze, wiem, gdzie jestem! W szpitalu okręgowym w Willawauk. Doznałam cięż-
kich obrażeń i przez trzy tygodnie znajdowałam się w stanie śpiączki, ale na mózg nic
mi się nie rzuciło. Nie mam ani omamów, ani nie histeryzuję. Ci mężczyźni to...
— Susan, czy mogę panią o coś prosić? — spytała siostra, wciąż używając tego sa-
mego łagodnego, słodkiego, ale protektorskiego tonu. — Czy mogłaby pani nie krzy-
czeć? Czy mogłaby pani ściszyć głos? Jestem pewna, że jeśli przez chwilę przestanie pani
krzyczeć i zaczerpnie głęboko powietrza, od razu poczuje się lepiej. Proszę wziąć kilka
głębokich wdechów i się odprężyć. Nic nie osiągniemy, jeśli będziemy na siebie krzyczeć
i nie będziemy potrafili zachować spokoju.
— Boże! — powiedziała Susan kompletnie załamana.
— Przykro mi, ale jestem zmuszona... — rzekła pielęgniarka, podnosząc rękę, w któ-
rej trzymała strzykawkę wypełnioną złotawą cieczą. W drugiej ręce miała tampon
z waty.
— Nie! — wyrzuciła z siebie Susan, kręcąc głową.
— To pomoże pani się uspokoić.
— Nie!
— Czy nie chce się pani uspokoić?
— Chcę zachować świadomość!
— To nie boli, Susan.