Westchnąłem i uniosłem pistolet... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.


— Nie masz zbyt wielkiego wyboru, prawda? — Gotowało się we mnie z wściekłości. — W życiu nie widziałem człowieka, który zaglądałby darowanemu koniowi w zęby. Teraz widzę. Nie lazłem tu za tobą aż z Irlandii, żeby...
— Z Irlandii? -wtrącił.
— Tam nas trzymali.
— Lynch jest Irlandczykiem... — rzekł w zamyśleniu.
— Seamas Lunch? Pracuje dla Wheelera. To rzezimieszek z IRA, nienawidzi Anglików.
— On się mną tutaj opiekuje-powiedział Slade. — Pilnuje mnie. — Spojrzał na mnie i zauważyłem, że na jego twarzy pojawił się wyraz niepewności. — Gdzie teraz jesteśmy? Dokładnie gdzie.
— Stoimy na kotwicy w porcie Marsamxett. Zdecydował się.
— Dobrze. Ale jeśli wyjdę na pokład i nie rozpoznam okolicy, wpadniesz w cholerne tarapaty. Chcesz opuścić jacht bezszelestnie, a w ciemnościach mogę spróbować odebrać ci broń . Więc pamiętaj.
— Kiedy ostatnio byłeś na Malcie?
— Pięć lat temu. Uśmiechnąłem się z humorem.
— No to będę się modlił, żeby cię pamięć nie zawiodła.
Slade odrzucił koc i nagle zastygł w bezruchu, wbijając we mnie pytające spojrzenie. Moich uszu dobiegł jakiś obcy dźwięk, jakby skrzypnięcie. Wytężyłem słuch. Skrzypnięcie powtórzyło się, tym razem bliżej.
Slade nakrył się błyskawicznie po szyję.
— Ktoś idzie! — szepnął. Podsunąłem mu pistolet pod nos.
— Pamiętaj o tym — syknąłem.
Dwa kroki w tył i otworzyłem drzwi do ubikacji. Kiedy wchodziłem do środka, usłyszałem szczęk klucza w zamku. Cichutko za mknąłem drzwi i pstryknąłem latarką, żeby zobaczyć, w co się wpakowałem. Jak w każdej ubikacji nie było tu zapasowego wyjścia i ujrzałem tylko to, czego się spodziewałem: kibelek, umywalkę, apteczkę i prysznic. Prysznic znajdował się za półprzeźroczystą zasłoną z plastiku.
Wyłączyłem latarkę, wstrzymałem oddech i wsłuchałem się w odgłosy dochodzące z kajuty. To Lynch, bez dwóch zdań Lynch.
— Słyszałem jakieś głosy — mówił. — Z kim pan, u diabła, gadał?
Nadeszła chwila krytyczna. Jeśli Slade zamierza mnie wydać, zrobi to teraz — myślałem. Wytężyłem więc uszy i wsłuchiwałem się w każde słowo tej bez wątpienia najważniejszej w moim życiu rozmowy.
— Chyba... coś mi się śniło — odparł Slade, a moje serce opanowało się, zwolniło i teraz już tylko łomotało jak mały kafar. — Zły sen, miałem zły sen — mówił dalej Slade. — Chyba zaczyna mnie boleć głowa.
— No tak, nie dziwota, siedzisz pan w tej puszce tyle czasu... Ale już niedługo, już niedługo będzie pan w domu — zapewniał Lynch.
— Dlaczego stoimy?
— Coś jest nie tak ze śrubami — odparł. — Ale nie wiem dokładnie, o co chodzi.
— Gdzie jesteśmy?
— Przecież pan dobrze wie, że nie mogę odpowiedzieć. To ściśle tajne.
— No to kiedy ruszymy? Kiedy wreszcie postawię nogę na suchym lądzie?
— Jeśli idzie o pierwsze pytanie, to może jutro — odrzekł Lynch. — A jeśli idzie o drugie, to nie umiem panu odpowiedzieć. Ja tu nie szefuję, oni mi wszystkiego nie mówią. — Zamilkł na chwilę. — Mizernie pan wyglądasz, jakoś tak blado. Dać panu aspirynę?
Czułem, jak włosy na moim karku stają dęba i tańczą fandango.
— Nie, nie, nie trzeba, nic mi nie jest — zapewniał Slade.
Slade miał nade mną znaczną przewagę, bo co prawda słyszałem jego głos, ale nie widziałem, co wyczynia z rękami. Mógł mówić jedno, a rękami dawać Lynchowi znaki, że w toalecie siedzi nieproszony gość.
— Żaden kłopot, panie Slade — odparł troskliwie Lynch. — Obiecaliśmy, że dostarczymy pana do domu w dobrym zdrowiu, to część naszej umowy, prawda? Zaraz przyniosę panu aspirynę.
Rzuciłem się w stronę prysznica i w chwili, gdy Lynch otwierał drzwi do ubikacji, zaciągnąłem plastikową zasłonę. Pstryknął włącznikiem. Zapaliło się światło i dostrzegłem zarys jego sylwetki. Ruszył do apteczki. Cały czas trzymałem go na muszce i postanowiłem sobie, że gdyby do czegoś doszło, pozbędę się i jego, i Slade’a. A potem? Jak się wydostać z tego cholernego jachtu?!