Każdy jest innym i nikt sobą samym.


— Pokochałam mirała. Na Krecie właśnie wrzała ewo­lucja i floty wielkich mocarstw stały w portach. Po kilku dniach i ja tam zakotwiczyłam. Co za potęga! Szkoda, że nie widzieliście tych czterech mirałów: angielskiego, fran­cuskiego, włoskiego i rosyjskiego — kapiących od złota, w lakierkach i pióropuszach. Jak koguty, wspaniałe koguty, osiemdziesiąt do stu kilogramów wagi każdy! I co za brody! Wijące się, jedwabiste: kruczoczarna, jasna, szpakowata, kasztanowa. A jakie zapachy! Każdy miał swój własny za­pach — po tym odróżniałam ich nocą. Anglia pachnie wo­dą kolońską, Francja fiołkami, Rosja piżmem, Włochy, ach, Włochy upajały paczulą. Co za brody, mój Boże, co za brody!
Często zbieraliśmy się na miralskim okręcie i mówiliś­my o ewolucji. Wszyscy mieli rozpięte mundury, a moja jedwabna koszulka przyklejała się do ciała, bo obleli ją szampanem. Było lato. Mówiliśmy więc o ewolucji, prowa­dziliśmy poważne rozmowy, a ja chwytałam ich za brody i błagałam, aby nie strzelali do tych biednych drogich Kre-teńczyków. Obserwowaliśmy ich przez lornetki na skałach Chanii. Maleńcy jak mrówki, w niebieskich spodniach i żółtych butach. Krzyczeli, krzyczeli, wznosząc sztanda­ry...
Trzciny ogradzające podwórze zaszeleściły. Stara bojowniczka zamilkła, przerażona. Wśród liści błysnęły złoś­liwe oczka. Wiejska dzieciarnia wywęszyła naszą ucztę i podglądała nas.
Nasza śpiewaczka próbowała wstać, ale na próżno, zbyt dużo zjadła i wypiła, usiadła więc oblana potem. Zorba podniósł kamień, dzieci uciekły z piskiem.
— Mów dalej, piękna, mów, mój skarbie! — powiedział Zorba, przysuwając krzesło coraz bliżej.
— Powiedziałam więc włoskiemu mirałowi, wobec któ­rego byłam najśmielsza, powiedziałam łapiąc go za brodę: “Mój Canavaro — tak się nazywał — mój kochany Cana-varo, nie robić bum! bum! Nie robić bum! bum!"
Ileż to razy ta, z którą tu dziś rozmawiacie, ratowała życie Kreteńczyków! Ileż razy armaty stały gotowe do strzału, a ja czepiałam się brody mirała i nie pozwalałam mu robić bum! bum! A kto podziękował mi za to? Co do odznaczeń...
Panią Hortensję rozgniewała ludzka niewdzięczność. Uderzyła w stół swoją małą, miękką piąstką. Zorba wy­ciągnął swoje doświadczone ręce ku jej rozchylonym ko­lanom i ścisnął je, wołając z udanym wyrzutem:
— Moja Bubulino, błagam cię, nie rób bum! bum!
— Precz z łapami! — krzyknęła nasza cnotliwa dama. — Za kogo mnie masz, stary? — rzuciła mu tęskne spojrze­nie.
— Jest jeszcze dobry Bóg — mówił stary chytrus. — Nie martw się, droga Bubulino! My też jesteśmy przy to­bie, nie bój się.
Stara syrena wzniosła ku niebu wyblakłe błękitne oczęta i dojrzała swoją zieloną papugę, drzemiącą w klatce.
— Mój Canavaro, mój drogi Canavaro — gruchała mi­łośnie.
Papuga poznała głos swej pani, otworzyła ślepia, ucze­piła się prętów klatki i zaczęła wrzeszczeć ochrypłym gło­sem tonącego człowieka:
— Canavaro! Canavaro!
— Obecny! — krzyknął Zorba, znów wyciągając rękę ku zasłużonym kolanom, jakby chciał objąć je w posiada­nie.
Stara śpiewaczka lekko poruszyła się na krześle i znowu otworzyła pomarszczone usta: — Ja też walczyłam dzielnie, pierś w pierś. Ale nadeszły złe dni. Kreta została wyzwolona, statki otrzymały rozkaz odwrotu. “Co będzie ze mną — wołałam chwytając się czterech bród. — Czy mnie tu zostawicie? Przywykłam do dostatków, szampana i kurczaków, przywykłam do przystojnych marynarzy, którzy mi salutują. Co pocznę jako poczwórna wdowa, moi wspaniałomyślni mirałowie?"
Ale śmiali się — ach, ci mężczyźni! — obrzucili mnie angielskimi funtami, włoskimi lirami, napoleonami i rub­lami. Ukryłam je w pończochach, w staniku, w sandałkach. Ostatniej nocy, kiedy płakałam i szlochałam, mirałowie zlitowali się nade mną, napełnili wannę szampanem, za­nurzyli mnie w niej — stosunki były bardzo intymne — i na moją cześć wypili szampana, w którym się kąpałam. Upili się, a potem zgasły światła...
Rano pachniałam szampanem, wodą kolońską, piżmem, fiołkami i paczulą. Trzymałam na kolanach wszystkie czte­ry mocarstwa — Anglię, Rosję, Francję i Włochy — i tak oto się zabawiałam...
Pani Hortensja rozkładała szeroko krótkie, pulchne rącz­ki, unosiła i opuszczała, jakby kołysała dziecko.
— Tak oto, tak oto! A nad ranem zaczęła się kanonada na moją cześć, przysięgam na honor. Przybyła biała łódź z dwunastoma wioślarzami, by mnie zabrać i wysadzić na ląd...
Chwyciła chusteczkę i zaczęła szlochać, niepocieszona.
— Moja Bubulino! — zawołał roznamiętniony Zorba. — Zamknij oczy... Zamknij oczy, skarbie. To ja, Canavaro!
— Precz z łapami! — pisnęła znów nasza cnotliwa da­ma. — Spójrz na swoją gębę! Gdzie są złote epolety, gdzie trójgraniasty kapelusz i pachnąca broda?
Łagodnie ścisnęła rękę Zorby i rozpłakała się na nowo.
Zrobiło się chłodniej. Umilkliśmy na chwilę. Za trzci­nami wzdychało morze, wreszcie spokojne i łagodne. Ucichł wiatr, zaszło słońce. Przeleciały nad nami dwa kruki, łopot ich skrzydeł przypominał trzask rozdzieranej jedwabnej tkaniny — jedwabnej koszuli naszej śpiewaczki.
Zmierzch opadł na podwórko złotym pyłem. Loczek pani Hortensji rozbłysnął płomieniem i powiewał w wieczornym wietrzyku, jakby chcąc wzlecieć i przenieść płomień na głowy sąsiadów. Jej półnaga pierś, rozchylone, zniekształ­cone wiekiem kolana, zmarszczki na szyi, rozdeptane pan­tofle rozbłysły złotem.

Tematy