Miał wrażenie, że wyczuwa w niej głód, tęsknotę za jedzeniem, ale bardziej... za wolnością. Salamandrze nie podobało się, że jest więźniem.
Otworzyły się drzwi.
- Ależ to Arthur Stuart! - zawołała Vilate Franker. - Nie wiedziałam, że mnie odwiedzisz.
Arthur miał dość rozsądku, by nie poderwać się na nogi, jakby robił coś złego.
- Czy są jakieś listy do Alvina? - zapytał.
- Ani jednego.
Nie wspomniał o salamandrze i chyba słusznie, bo Vilate nawet na nią nie spojrzała. A przecież dama zaskoczona z żywą salamandrą - z martwą zresztą też - powinna chyba jakoś to wytłumaczyć.
- Napijesz się herbaty? - spytała.
- Muszę już iść.
- Więc następnym razem. Przekaż pozdrowienia Alvinowi. - Uśmiechała się słodko i pięknie.
Arthur wyciągnął rękę i na jej oczach pogładził salamandrę po grzbiecie. Vilate nie zauważyła. A przynajmniej nie dała tego po sobie poznać.
Cofnął się, wyszedł, przeskoczył ladę i wybiegł z budynku. Za sobą usłyszał jeszcze dzwonek nad drzwiami.
Jeśli salamandra jest więźniem, to kto ją pojmał? Nie Vilate - salamandra kreśliła heksy, żeby Vilate dała się oszukać i widziała kogoś innego. Arthur był też gotów się założyć, że tym kimś nie jest stara Peg Guester. Ale salamandra nie oszukiwała Vilate z własnej woli, ponieważ sama chciała tylko stać się znowu zwyczajną salamandrą.
Arthur musiał opowiedzieć o tym Alvinowi, to pewne. Vilate zamierzała wyrządzić mu coś złego, a salamandra ścieżkami swego biegu rysująca heksy na kuchennym stole miała jakiś związek z jej planem.
Czy Vilate mogła być tak ślepa, że nie widziała, jak dotykam jej salamandry? Dlaczego się nie zezłościła, kiedy wracając z wygódki, zastała mnie w kuchni?
Może chciała, żebym zobaczył salamandrę? A może chciał ktoś inny?
Chciał, żebym zobaczył mamę.
Przez chwilę Arthur Stuart nie panował nad sobą; niemal się rozpłakał, myśląc o mamie, o tym, jak siedziała naprzeciw niego przy stole.
Nie była prawdziwa, powtarzał sobie. To oszustwo. Fałsz. Sztuczka. Ktokolwiek to sprawił, był kłamcą, i to złośliwym kłamcą. Paskudny chłopak, akurat. Zły chłopak... Wcale nie był zły, był dobry, a prawdziwa Peg Guester to wiedziała. Nie powiedziałaby mu czegoś takiego. Prawdziwa Peg Guester by go przytuliła i szepnęła: "Mój dobry, mój kochany synek".
Szedł przed siebie zakurzoną ulicą w Hatrack River. Łzy mu obeschły, a smutek odpłynął, zastąpiony innym uczuciem. Arthur Stuart był wściekły. Ten ktoś nie miał prawa pokazywać mu mamy. Nie miał prawa. Kimkolwiek jesteś, nienawidzę cię za to, że pokazałeś mi mamę, która tak do mnie mówiła.
Wbiegł schodami do budynku sądu. Jedyną zaletą tego, że Alvin siedzi w więzieniu, było to, że zawsze wiedział, gdzie go szukać.
* * *
Napoleonowi trudno było uwierzyć, że tak niewiele brakowało, by zabił tego amerykańskiego chłopaka, Calvina. Trudno uwierzyć, jaki był przerażony, kiedy pierwszy raz przekonał się o jego mocy. Przez kilka dni kazał go pilnie obserwować; nie mógł zasnąć ze strachu, że Calvin coś mu zrobi. Na przykład amputuje nogi. To by było lekarstwo na artretyzm! Coś takiego przyszło mu do głowy, ponieważ wiele razy, trawiony bólem, marzył, by w bitwie pocisk armatni urwał mu nogę. Lepiej kuśtykać o kulach, niż tak cierpieć. A chłopiec przyniósł ulgę... Nie lekarstwo, ale ukojenie bólu.
W zamian za to Napoleon pozwalał mu sobą manipulować. Wiedział, kto tu naprawdę jest panem i tym kimś nie był ambitny, naiwny amerykański chłopak. Myślał, że jest sprytny, wydzielając dzienną ulgę w zamian za kolejną lekcję rządzenia ludźmi. Czy naprawdę wyobrażał sobie, że Napoleon nauczy go czegoś, co da mu przewagę? Wręcz przeciwnie; z każdą godziną, z każdym dniem umacniała się i pogłębiała władza Napoleona nad tym chłopcem, który mógł się przecież okazać nie do opanowania.
Oni nigdy tego nie rozumieli; żaden z nich. Wierzyli, że służą Napoleonowi z miłości i podziwu, czasem z zachłanności i egoizmu albo ze strachu i ostrożności. Niezależnie od motywu, Napoleon wzmacniał go i ujarzmiał. Niektórych pchał wstyd lub poczucie winy, innych ambicja czy żądza, niektórych nawet nadmierna pobożność - gdyż w miarę potrzeby Napoleon umiał przekonać zgłodniałą duchowej strawy duszyczkę, że jest wybranyJn sługą bożym na ziemi. To nietrudne. Nic nie jest trudne, jeśli rozumie się ludzi tak dobrze jak Napoleon. Wyczuwał ich pragnienia jak pot, jak zapach atlety po walce albo żołnierza po bitwie, jak zapach kobiety. Nie musiał się nawet zastanawiać, wypowiadał tylko właściwe słowa, te właśnie, które powinni usłyszeć, by stać się jego sługami.