Ruszyłem ze ścierpniętą skórą, gotów w każdej chwili wziąć nogi za pas. Nie
spuszczałem z oczu trójkątnej twarzy Rezusa. Z bliska, w żółtym świetle, wyda-
wała się bardzo stara i pomarszczona. Patrzyłem na wyostrzone rysy profesora, na
jego oczy przygasłe i zapadnięte, i po raz pierwszy pomyślałem: nie jest wieczny,
ani niezniszczalny. Jest śmiertelny. . . jak mój dziadek, który umarł na wiosnę, jak wszyscy. Dziwne, że dotąd nie zwróciłem na to uwagi.
A potem zaraz pomyślałem z ulgą, że jeśli Rezus jest chory, to nie będzie tej
klasówki, a ja nie będę musiał wysilać się na „akcję”.
Postanowiłem się upewnić i przezwyciężając nieśmiałość zapytałem cicho:
— Pan profesor jest chory?
— Tak jakby, mój chłopcze — odrzekł słabym głosem — dlatego mnie zasta-
łeś. Zapewne nie wiedziałeś, że w czwartki już od lat chodzę do filharmonii. Ale
dzisiaj poczułem się gorzej. . .
Przypomniałem sobie, co mówił woźny Plesiński i zrobiło mi się nieprzyjem-
nie. Czyżbyśmy naprawdę zmogli wielkiego Rezusa?
— Ale. . . ale to chyba nie z naszego powodu pan profesor poczuł się go-
rzej? — zapytałem niespokojnie.
— Oczywiście, że nie — Rezus patrzył na mnie uważnie. — Jesteście zbyt
zarozumiali. Skąd ci ta przyszło do głowy?
— Woźny Plesiński. . . — zacząłem i zmieszany ugryzłem się w język.
— Cóż on wam naplótł takiego? — zainteresował się Rezus.
— Powiedział. . . — chrząknąłem — powiedział, że. . . że czterdzieści roczni-
ków nie zmogło pana profesora, ale my. . . my. . .
— Ale wy dacie mi radę — roześmiał się profesor. — Nie wierz Plesińskie-
mu. To nie dlatego — spoważniał i rzekł cicho: — Biedny, poczciwy Plesiński
nie rozumie, że rzeka musi dopłynąć do morza. Omnia flumina mare petunt. . .
A że to się dzieje za waszej szkolnej „kadencji”, to już tylko przypadek. . . to już tylko przypadek, mój chłopcze. Nie mamy przecież do siebie żadnych pretensji.
Jesteście zawsze spokojni na moich lekcjach. . .
111
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Czyżby zapomniał o tym rysunku na tablicy? Czy też udaje tylko, żeby zmylić moją czujność, a za chwilę dobierze mi
się do skóry. Więc żeby się upewnić, zapytałem:
— To. . . pan profesor się nie gniewa za to na tablicy?
— Skądże. Przecież wiem, że wszyscy mnie tak nazywają. Zresztą ja wiem,
dlaczego ty tak napisałeś.
— Pan profesor wie, że to ja? — zdrętwiałem.
— Domyśliłem się tego łatwo. I wiem, że nie napisałeś tego po to, żeby mi
dokuczyć.
— Pan profesor wie?
Skinął głową, a ja zmieszałem się jeszcze bardziej. Zauważył to i szybko zmie-
nił temat.
— No, jak tam — zapytał — boicie się tej pierwszej klasówki?
— Tak, panie profesorze — odparłem.
— Niepotrzebnie — powiedział. — Przygotowałem dla was bardzo przyjemne
zadanko. . . maleńkie, przyjemne zadanko.
Słyszałem cokolwiek o „maleńkich, przyjemnych zadankach” Rezusa
i dreszcz mnie przeszedł. Oprzytomniałem.
— To. . . pan profesor przyjdzie jutro do szkoły? — zapytałem.
— Będę musiał, przyjacielu — westchnął — nie jestem jeszcze zupełnie zmo-
żony — dodał z uśmiechem. — Czy bardzo cię to martwi?
— Nie. . . skąd — zaprzeczyłem pośpiesznie i niezupełnie szczerze.
Z wnęki rozległo się głośne bulgotanie.
— Pewnie woda się już gotuje — rzekł profesor. — Mam do ciebie prośbę.
Idź do laboratorium, wyłącz kuchenkę i wlej nieco wrzątku do czajniczka. Tam
już wszystko przygotowane. Napijemy się dobrej, gorącej herbaty, bo tutaj zimno
jak w psiarni. Nie palą jeszcze. Czujesz chyba? — Rezus rozcierał chude dłonie.
Byłem co prawda zlany potem i czułem się jak w rzymskiej łaźni, ale skiną-
łem głową i skwapliwie wsunąłem się do wnęki. Wyłączyłem kuchenkę, nalałem
wrzątku do czajniczka i rozejrzałem się ciekawie dookoła. Nagle serce zabiło mi
gwałtownie. Na półce, pod oknem, na samym wierzchu, jakby już przygotowa-
ny na jutro, leżał dobrze mi znany zeszyt. Poznałem go od razu po czerwonej
plastykowej okładce. Nachyliłem się i odczytałem napis: „Klasa VIII B”. To ten,
nie może być wątpliwości. Tu są schowane „maleńkie, przyjemne zadanka”, od
których uczniom puchły głowy. Tu jest nasz jutrzejszy temat i rozwiązanie. Nie
namyślając się, wyciągnąłem z kieszeni notes i ołówek. Już miałem sięgnąć po
zeszyt. . . ale w ostatniej chwili opanowałem się.
Nie, jeszcze nie teraz. Jestem szalony. Odszukanie i przepisanie nawet naj-
prostszego tematu zajmie mi parę minut. Rezus może mnie nakryć. Później prze-
piszę. Jak wrócę po herbatę. Szukanie szklanek, łyżeczek, cukru, rozlewanie esen-
112
cji, napełnianie szklanek — wszystko to wymaga czasu i moja dłuższa nieobecność nie wyda się podejrzana.
Na ulicy rozległ się umówiony gwizd. Parę taktów marszu z „Mostu na rzece
Kwai”. Odsłoniłem trzy razy firankę na znak, że wszystko w porządku. Przestali
gwizdać, a ja pośpiesznie wróciłem do profesora.
— Załatwione, panie profesorze — powiedziałem — za chwilę herbata będzie
gotowa.
— Dziękuję ci, drogi chłopcze — Rezus przyglądał mi się z uśmiechem. —
Chociaż właściwie to dziwne — rzekł wolno, jakby do siebie.