- Duchy stają się coraz powszechniejszą plagą. A wszystko to dlatego, że obchodzimy się z umarłymi coraz bardziej niedbale. Ale jeśli chcesz mnie prosić o egzorcyzm, nie zrobię tego. Cokolwiek spotka cię z powodu twych ostatnich grzechów, zasługujesz na to. Nie będę próbował ci pomóc. Znajdę sobie kogoś innego i zacznę od początku.
Gwynn potrząsnął niecierpliwie głową.
- Nie chciałem cię prosić o pomoc. Jest też coś więcej, ale nie zamierzam ci o tym mówić. Wystarczy, że wspomnę, że zasady się zmieniły. Próbuję zrozumieć, na czym polegają te zmiany. Nie zdziwił cię fakt istnienia potomka kobiety i krokodyla, widma najwyraźniej też nie są dla ciebie czymś nadzwyczajnym. Dla mnie jednak to nie są normalne zjawiska.
- Mój synu, oczywiście, że nie są normalne. Wyjaśnienie jest jednak proste. Jak już wspominałem, duchy to skutek ludzkiego niedbalstwa, jak śmieci na ulicach. Jeśli zaś chodzi o potwory i inne zjawiska wykraczające poza prawa natury, są one dziełem Boga. Jego święta obecność objawia się za pomocą cudów, dla dobra tych ludzi, którzy są wyjątkowo ślepi.
- Takie właśnie bzdury spodziewałem się od ciebie usłyszeć - mruknął Gwynn ze znużonym szyderczym uśmiechem. Jego pogarda nie była jednak do końca szczera. Rozmowa z wielebnym przychodziła mu z łatwością. W końcu mówili ciągle o tym samym.
- Kto tu opowiada bzdury, mój synu? Rodzi się we mnie przypuszczenie, że jesteś zły ponad wszelką możliwość odkupienia. Obawiam się, że traciłem z tobą czas.
- Doprawdy? To dziwne. Ja właśnie zacząłem się bać, że jest na odwrót.
Kapłan wzruszył ramionami, próbując okazać lekceważenie, ale w jego oczach pojawił się błysk nadziei.
- Podejrzewam - ciągnął Gwynn - że ta twoja sztuczka z papierosami jest kolejnym przykładem złamania praw natury. Gdybym przeszukał twój płaszcz, nic bym nie znalazł w rękawach, prawda?
Gwynn planował zdobyć tyle danych, ile tylko zdoła. Przemknęła mu przez głowę pełna czarnego humoru myśl, że w świecie, w którym wszystko może się zdarzyć, niewykluczone jest również istnienie boga. To z pewnością spowodowałoby nowe problemy.
Wielebny obrzucił go bardzo długim spojrzeniem.
- O mało cię nie opuściłem - oznajmił wreszcie. - Być może nie jest mi to pisane. Niech i tak będzie. Podjąłeś ryzyko, że zrobisz z siebie durnia. To może być oznaka postępu. - Wstał z krzesła. - Chodźmy na dwór.
Gwynn podążył za kapłanem do zaułka za lokalem.
Deszcz znowu przestał padać na chwilę, ustępując miejsca parnemu upałowi. Powietrze w zaułku było wilgotne, rynsztoki wypełniała stojąca woda, na niebie zaś kłębiły się żółte chmury monsunowe, wiszące nad budynkami jak zwały tłustej skóry. Gdy kapłan i Gwynn wyszli z lokalu, firmament przeszyła fioletowa błyskawica. Potem huknął grom, niczym strzał z moździerza. Na widok ropiejących chmur Gwynnem zawładnęła tęsknota za czarnym niebem, gwiazdami, planetami i księżycem.
- Dobra - odezwał się wielebny. - Patrzysz?
Jego obwisła twarz wyrażała nadzieję, jak u buldoga proszącego o kość.
- Z wielkÄ… uwagÄ…, ojcze.
Wielebny wydobył znikąd papierosa, a potem zapałkę.
- Widziałeś, skąd się wzięły?
- Nie.
- Znakomicie. - Kapłan zdjął marynarkę i pokazał Gwynnowi, że w rękawach nic nie ma. Potem podał mu ubranie. Gwynn przeszukał je, nic nie znalazł i oddał marynarkę wielebnemu. Ten podwinął rękawy, odsłaniając gołe przeramiona. - Mam się rozebrać do naga? - zaproponował.
Gwynn wzruszył ramionami.
- To wolne miasto, ojcze.
Wielebny zapalił papierosa i zaczął wypuszczać kółka dymu. Jedno po drugim zamieniały się w kobiece twarze, które wisiały w wilgotnym powietrzu przez kilka sekund, rozpraszając się powoli. Wielebny wypuścił trzy następne kółka, czyniąc z nich dymny żaglowiec płynący po dymnym morzu, dymnego zbójcę wiszącego na dymnym drzewie i dymnego chłopaka łapiącego dymną rybę.
Zapadła bardzo długa cisza.
- Aha. Rozumiem - odezwał się wreszcie Gwynn.
- Ale nadal nie ujrzałeś światła, tak?
Gwynn westchnął głęboko.
- Zawsze potrafiłeś robić takie rzeczy czy zdobyłeś ten talent dopiero niedawno?