Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Praca ta, choć straszliwie żmudna, wymagająca cierpliwości nadludzkiej, wciągała nas coraz bardziej. W ciągu kilku dni stara pracownia odżyła, przypominając sobie czasy dawnej świetności. Zajęci księgozbiorem, pracowaliśmy tam, jedliśmy, a wreszcie zaczęliśmy nocować. Na kamiennej podłodze stanęły zbudo-wane naprędce prycze, w kątach, z dala od cennych papierów ustawiliśmy misy
z tlącymi się grubymi kawałkami drewna. Otaczała nas lita skała, od której bił
porządny chłód, zwłaszcza że słońce rzadko przedzierało się przez deszczowe
chmury, by zajrzeć do nas.
Z początku pomagała nam Jagoda, która z grubsza orientowała się w zawarto-
ści poszczególnych tomów na podstawie rycin. W ten sposób pod półkami poja-
wiły się osobne stosy równo ułożonych ksiąg z kartkami na wierzchu, na których widniały napisy: „Anatomia i zabiegi chirurgiczne”, „Botanika wysp”, „Mapy”,
„Broń i zbroje”, „Ryby morskie”, „Robale i inne obrzydlistwa”, „Krzyżowanie
różnych gatunków”, „Wiersze?”, „Inne”. Stos „Innych” był trzy razy większy od pozostałych i naprawdę nie wiadomo było, co na nim ułożyliśmy.
Dwie kędzierzawe głowy pochylały się do późnych nocnych godzin nad sta-
rymi rękopisami. W ciepłym, żółtym świetle lamp dwie pary oczu wyławiały
z książkowej kaszy co prostsze znaki, kojarzące się z czymkolwiek znajomym.
„Co to może być, ten zygzak?”
„Błyskawica, wąż, góry. . . ”
„Położony na skos z tym tutaj. . . Co to było? Zajrzyj do notatek.”
„Nie muszę, Słony. Przecież ustaliliśmy to wczoraj jako umiejętność.”
„Umiejętność łapania węży?? To raczej nie to.”
Przez jakiś czas wertowaliśmy stos zapisków. Zestaw znaków kojarzył mi się
z czymś, co już na pewno gdzieś widziałem. Przerzuciłem parę tomów odłożonych na bok i znalazłem odpowiedni obrazek. Przedstawiono na nim młodego męż-
czyznę w oplotach ogromnego węża dusiciela. Dokoła stały postacie w czarnych szatach. Scena była statyczna, bez widocznego dramatyzmu w pozach czy wyrazie twarzy. Uznaliśmy, że przedstawia jakiś rytuał religijny. Niekoniecznie ludzką ofiarę. Przy każdym wizerunku umieszczono napis. Na początku była to zawsze
„umiejętność”, potem następował ów tajemniczy, zygzakowaty znak„, a potem
kilka przypadkowych, zapewne oznaczających imiona.
„Słony, mamy tu najwyraźniej następny traktat religijny. Dam sobie głowę
uciąć, że to jest kapłan, a konkretnie kapłan świątyni węży.”
169
„Oszczędzaj swoją głowę, przyda ci się do innych rzeczy. Kapłan? To by pasowało. . . ”
Tak to mniej więcej wyglądało. Słony narzekał, że praca posuwałaby się
do przodu o wiele szybciej, gdybyśmy mieli do dyspozycji księgozbiór Krę-
gu. Z pewnością znajdowały się tam materiały o zmianach w pisowni, sięgające wstecz przynajmniej do czasów Rozproszenia.
Słony, oczywiście, utrzymywał kontakty z siedzibą Kręgu, lecz ze zrozumia-
łych względów były one rzadkie i niezbyt regularne. Od czasu do czasu zjawiał
się na Jaszczurze kurier — Wędrowiec, by dostarczyć rodzinie maga rzeczy nieosiągalne na smoczych wyspach. Takie jak tkaniny, narzędzia czy papier, sól albo wino i tym podobne. W zamian zabierał kopie prac Słonego, uzupełniane stopniowo mapy, skóry zwierząt przeznaczonych do wypchania i. . . słoje przypraw zbieranych przez Księżycowy Kwiat. Oczekiwaliśmy wizyty Wędrowca w każdej
chwili, gdyż minęło już prawie pół roku, od kiedy zjawił się po raz ostatni. Oznaczało to dla mnie możliwość powrotu do domu. Tęskniłem do niego rozpaczliwie, choć nie czekało mnie tam nic, prócz nudnego prowincjonalnego życia. Nie zale-
żało mi tak naprawdę na Żmijowych Pagórkach, a na Płowym. To do niego wy-
rywało się moje serce i to z jego powodu miałem wyrzuty sumienia. Nie był już najmłodszy. Potrzebował mojej pomocy i towarzystwa. Zwłaszcza podczas po-ry deszczowej, gdy szare godziny wlokły się, jakby ktoś je specjalnie rozciągał, a dach prowadził ze swym właścicielem spokojną wojnę, przeciekając co rusz.
Każdego roku w innym miejscu.
Z drugiej strony okropnie nie chciało mi się opuszczać Jaszczura, który stał się dla mnie drugim domem. Lubiłem tu wszystkich i czułem, że jestem lubiany, a to, wierzcie mi, niemało. Idealnie byłoby, gdyby to Płowy przeniósł się na Smoczy Archipelag.
Spodziewane przybycie kuriera dawało też do myślenia Słonemu. Wydawało
mi się, że nie bardzo się z tego cieszy. Okazało się ze mam rację. Pewnego razu, gdy byliśmy sami, zaproponował mi coś niesamowitego. Miał zamiar oszukać
Krąg.
Wstrząsnęło to mną do głębi. Mówca Słony był odstępcą i na Jaszczurze zna-

Tematy