Każdy jest innym i nikt sobą samym.

– Będę.


* * *

Kapitan Fain przerwał rozmowę z Erkum Polem i skinął głową, kiedy z dymu karabinowych salw Diaspran wyłonił się Roger.
– Witam, Wasza Wysokość. Jak wygląda sytuacja na reszcie muru?
– Najmocniej natarli tutaj – powiedział książę, wytężając wzrok w kierunku okopów wroga. – Czy mi się wydaje, czy oni coś tam szykują?
– W rzeczy samej, sir, wygląda na to, że rozważają następny atak – powiedział Fain. – Gdybym był ich dowódcą, uznałbym, że to niemądre, biorąc pod uwagę ich dezorganizację. Ale mimo to...
– Nie będą długo się zastanawiać – powiedział Roger i zaśmiał się złośliwie. – Myślałem, że wrócą do okopów; nie śmiałem mieć nadziei, że będą szykować się do następnego ataku.
– O, czyżbyśmy mieli być świadkami szarży civan! – spytał Fain i ryknął chrapliwym mardukańskim śmiechem, kiedy Roger kiwnął głową. – Założę się, że Honal jest po prostu wściekły!


* * *

– Niech to szlag, nic nie widzę! – zaklął Honal.

128 – Jeśli będziemy dalej jechać w tę stronę, powinniśmy w końcu znaleźć coś do zaatakowania. Nawet jeśli nie będziemy tego widzieć – powiedział spokojnie Rastar, patrząc na mapkę taktyczną na padzie, który zaprogramował dla niego Julian. – Według tego czegoś, jesteśmy mniej więcej w dwóch trzecich drogi do sił rozmieszczonych na wprost Faina.
– O ile ten przeklęty Diaspranin w ogóle wie, gdzie jest – powiedział Honal, kiedy jego civan potknął się na wykrocie. Jakiś zabłąkany Krathianin wyłonił się z kłębów dymu w zasięgu honalowego miecza i natychmiast zginął. – Dalej, Valanie! – warknął
Vashin, strzepując krew z ostrza. – Ześlij nam wiatr!


* * *

– Idzie deszcz – powiedział Roger, kiedy niebo lekko pociemniało. – Teraz już w ogóle nic nie będzie widać.
– Tak to bywa, Wasza Wysokość – odparł Fain. – Ale deszcz może też przydusić trochę dym, a to by nie zaszkodziło. –
Kapitan wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od pola bitwy. – Myślę, że Krathianie już się ustawili. Może niech pan lepiej wraca do wewnętrznej twierdzy.
– Do diabła z tym – powiedział Roger, wychylając się i wbijając wzrok w dym. – Tu jestem wystarczająco bezpieczny.
Fain westchnął i spojrzał przez ramię na Erkum Pola.
– Będzie pan bezpieczny do czasu, Wasza Wysokość. Prosząc pana o wycofanie się, muszę jednocześnie prosić o zaufanie mojemu osądowi. Nie zamierzam tłumaczyć się przed kapitanem Pahnerem, dlaczego pozwoliłem pana zabić.
Roger spojrzał na niego zaskoczony, potem roześmiał się i skinął głową.
– Dobrze, Krindi! – powiedział, ocierając oczy. – Wybacz, ale powiedziałeś to zupełnie jak Pahner.
– Nie taki był mój zamiar, Wasza Wysokość – odparł oficer, znów patrząc w stronę linii Krathian. – Ale nie uważam tego za zniewagę. Muszę dodać, że nie zostało wiele czasu.
Krathianie oznaczali swoje oddziały znakami umieszczonymi na długich tyczkach. Były to skomplikowane, kolorowe wzory, oznaczające daną jednostkę i jej rangę. W przypadku kultury nieznającej radia ani żadnych innych zdobyczy rozwiniętej cywilizacji technicznej takie proste sygnały wzrokowe były jedynym sposobem utrzymania spójności oddziału w dymie i zamęcie bitwy. Krathianie nie mieli wyjścia, musieli ich używać, jeśli chcieli zachować jakąkolwiek organizację, jednak system ten ułatwiał również Diaspranom rozpoznanie, kiedy ich przeciwnik na nowo zwarł szyki. Tym razem Krathianie pozbierali się w rekordowo krótkim czasie.
– Jeszcze chwilka – powiedział Roger. – Zaraz idę. – Spojrzał na cytadelę Krathian, która właśnie zniknęła za srebrną ścianą.
– Zresztą i tak zaraz dojdzie tu deszcz. Za kilka minut nic nie będzie widać.
Zanim skończył mówić, zwiastujący burzę powiew wiatru rozdarł kłęby dymu, odsłaniając całe pole bitwy.
– O, rany – powiedział Roger.


* * *

– Ho! Moje modły zostały wysłuchane! – powiedział Honal, czując powiew wiatru na policzku, i skrzywił się, kiedy dym się rozwiał. – A może lepiej było tak, jak przedtem.
Krathianie nie tylko przegrupowali oddziały, które dopiero co szturmowały zamek, ale sprowadzili też posiłki. Nowe bataliony stały w czworobokach po obu stronach pierwotnej grupy szturmowej; ostatni żołnierze właśnie dobiegali na swoje miejsca.
Zaledwie dwieście metrów dzieliło Vashinów od najbliższego batalionu... który właśnie szykował się do ataku.
– Teraz już za późno, żeby się tym przejmować! – warknął Rastar, rozglądając się w obie strony. Cudownym zbiegiem okoliczności kawaleria utrzymała szyk. – A teraz, na Shula, nie daj się ponieść aż tak, żeby cię ściągnęli na ziemię czy coś takiego.
Mam już dość ratowania cię z opresji. Trębacz, szarża!


* * *

– Trąbki, trąbki Północy – mruknął Roger. Vashinowie używali krótkich metalowo–kościanych rogów, które dla ludzi brzmiały podobnie jak trąbki.
– Ładny widok – powiedział stojący za nim Pahner.
– Myślałem, że został pan przy bramie – zdziwił się Roger, oglądając się na kapitana. Potem znów spojrzał na pole. –
Faktycznie, ładny.
Vashinowie jak jeden mąż opuścili lance zakończone furkoczącymi na wietrze proporcami i civan ruszyły galopem, opuszczając nisko łby. Przypominały wymarłe ziemskie welociraptory i były tak samo niebezpieczne. W tej chwili wyciągnięte w galopie, machające ogonami, żeby utrzymać w pędzie równowagę, wyglądały jak najniebezpieczniejsze stworzenia w galaktyce. Z Vashinami na grzbietach z pewnością tworzyły najgroźniejszą formację uderzeniową, jaka kiedykolwiek powstała na Marduku.
– Jak brzmi ten cytat? – spytał cicho Roger. – Coś o tym, że dobrze, iż wojna jest taka straszna...