Moja matka stosowała tortury dodatkowe, mianowicie za każdym razem, kiedy przychodziłam po dzieci, witała mnie jakąś koszmarną informacją. Zanim zadzwoniłam do drzwi, stałam przez chwilę i zbierałam siły ducha, żeby przetrzymać kolejny cios. Otwierała i mówiła:
— Jesteś mi winna dwieście czterdzieści dwa złote i pięćdziesiąt groszy.
Albo:
— Nieszczęście! Wejdź i zobacz! Kran cieknie!
Albo:
— Nie wytrzymam z tymi twoimi dziećmi! Robert znów podarł spodnie!
Albo:
— Kupiłam Jerzemu sandały i musisz mi oddać sto sześćdziesiąt złotych.
Albo:
— Oni obaj mają gorączkę i trzeba iść do doktora.
Oraz inne tym podobne. Ponadto moje dzieci miały: krzywy kręgosłup, platfusa, zaburzenia słuchu, niedorozwój umysłowy, wypaczony charakter, gruźlicę kości, rósł im garb i kosztowały majątek. Wszystko spotykało mnie w progu i znosiłam to z coraz większym trudem, aż wreszcie nastąpił przełom. Moja matka pobiła własne rekordy, otworzyła drzwi i oznajmiła:
— Jerzy ma Heine–Medina. O mało trupem nie padłam.
— Dlaczego…?! — jęknęłam. — Skąd…?! Kto tak powiedział…?!!!
Okazało się, że nikt. Był to prywatny wniosek mojej matki, pochodzący stąd, że trzy tygodnie temu Jerzy miał katar. Heine–Medina mnie dobiło, przekroczyłam granice wytrzymałości i przestałam reagować. Gdyby moja matka powiedziała, że dom się pali. nie uwierzyłabym w to nawet na widok płomieni. Mój mąż wywoływał zadrażnienia natury towarzyskiej. Był abstynentem zakamieniałym, kropli alkoholu do ust nie brał i wywierał wpływ na atmosferę. W razie jakiegoś przyjęcia, obojętne, u nas czy u kogoś, imieninowego obiadu, na przykład, albo innej podobnej okazji, nalać do kieliszka pozwalał. Potem podnosił ten kieliszek, wąchał i odstawiał z tak potężnym obrzydzeniem, że ludziom ręka drętwiała. Wszyscy z tymi kieliszkami głupieli, spoglądali na niego, zaczynali się wahać, widać było, że nie wiedzą, co zrobić. Wypić…? Też odstawić…? Wiało mrozem i chyba nawet powietrze nad stołem czuło się nieswojo.
Raz jeden postanowił upić się naukowo, żeby zobaczyć, jak to jest i co z tego wyniknie. W naszym domu odbywał się składkowy Sylwester na dwadzieścia cztery osoby i tę właśnie imprezę mój mąż wybrał sobie na eksperyment.
Naukowość polegała na tym, że po każdym kieliszku wódki szedł do łazienki i przeglądał się w lustrze. Trzymał się, trzeba przyznać, bardzo długo, dopiero w połowie nocy zaczął zdradzać pewne objawy.
Trzeba nieszczęścia, że wśród zaproszonych par jedno małżeństwo przeżywało fazę krytyczną i dawało się to zauważyć. Mąż z tego stadła, zresztą mój kolega po fachu, po drugiej w nocy wyszedł i udał się do „Jazz–klubu”, żona zaś, siłą hamując łzy, siedziała w kącie, przeciwna życiu. Mój mąż tańczył z małżonką zastępcy Donata i za każdym razem, przepływając w pląsach obok tamtej żony w kącie, pochylał się ku niej i mówił figlarnie: — Mała rzecz, a cieszy!
Jako gospodyni przyjęcia, byłam raczej zajęta, ale zdążyłam się zastanowić, w którym momencie nieszczęsna dziewczyna strzeli go w ucho. Nie strzeliła, odczepił się od małej rzeczy i zamknął w łazience. Zdopingowana żądaniami Janki, wdarłam się tam i ujrzałam, że siedzi na wannie, wpatrzony w dal.
— Co tu robisz? — spytałam surowo.
— Od… poczywam — odparł godnie mój mąż. Wyszedł wreszcie z tej łazienki, owinął się w koc i zasnął na podłodze pod piecem. Poza tym, że wszyscy się o niego potykali, żadnego więcej kłopotu nie sprawiał, a tamto małżeństwo później się rozwiodło. Przedtem jednak, gdzieś po szóstej rano, ów mąż z „Jazz–klubu” wrócił, żony wprawdzie już nie zastał, ale przyprowadził ze sobą nieziemsko przystojnego blondyna w smokingu. Prawdopodobnie w owym właśnie momencie uwierzyłam ostatecznie w przepowiednię Cyganki w kwestii blondyna życia, aczkolwiek zamężna czułam się w pełni i nieodwracalnie. Przybyły cud urody przetańczył ze mną dwa upojne tanga i poszedł precz. Z pewnością się przedstawił, ale nie dosłyszałam i nigdy nie zdołałam się dowiedzieć, kto to był. Mój kumpel nie pamiętał, czemu trudno się dziwić.
A propos eksperymentu, przypomniał mi się jeszcze jeden. Było to wcześniej, w pierwszych latach mojej kariery małżeńskiej, mieszkaliśmy jeszcze w domu rodziny na Niepodległości. Od jakiegoś kumpla, który wizytował kraje zachodnie, mój mąż dostał prezerwatywę. Jedną sztukę. Jako przykład wysokiej jakości wyrobów kapitalistycznych.
Uprzedzałam, że utwór będzie niemoralny i nie dla dzieci i właśnie to opiszę. Z detalami.