Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Zrozumieli, jakem z nich poznał, iż przypłynąłem od morza: ale tego pojąć nie mogli, gdym im nasz okręt opisywał i krainę daleką, z której przyszedłem. Że zaś mi głód zaczynał bardzo dokuczać, prosiłem przez gesta o posiłek; postrzegłszy to ów starzec wziął mnie za rękę i zaprowadził do domu swojego.

Nie był, tak jak i inne, ani wyniosły, ani wspaniały; czystość, porządek i piękna symetria największą była jego ozdobą. Domy wszystkie były drewniane, ale ściany zewnątrz i wewnątrz połyskiwały, jakby napuszczane było drzewo osobliwym pokostem; nie można albowiem było rozumieć, iżby miały być takowe z przyrodzenia. W pierwszej izbie ławy były naokoło, niewiele od podłogi wzniesione; tam mnie gospodarz posadził; przyszła za zawołaniem sędziwa niewiasta, jakom miarkował, żona jego. Ta zadziwiwszy się z początku, gdy jej mąż o moim przyjściu powiedział, pozdrowiła mnie położeniem ręki na sercu.
Postawiono przede mną stolik; nie bawiąc przyniesiono potrawy z samych jarzyn, nabiału i owoców, a w naczyniu podobnym do naszych farfurowych wodę.

Choćby mi był zbyteczny głód nie dokuczał, nie mógłbym się był jednak odjeść jarzyn, i smaku, i zaprawy przedziwnej; owoce były nierównie lepsze od naszych, chleb podobny do żytnego, ale smaczniejszy. Łyżkę tylko miałem do jedzenia; chcąc chleba ukroić dobyłem noża z kieszeni. Zdziwiło bardzo gospodarza to
zapewne w tamtym kraju nie widziane narzędzie. Doglądał nań z ciekawością i zdało mi się, iż się go nie śmiał dotknąć; gdy mu więc do rąk ofiarowałem, wziął
za ostrze i obraził sobie palec. Postrzegłszy krew rzucił nóż na ziemię, wołać zaczął; a gdy się domownicy zbiegli, opowiedał im, co się stało. Chciałem zdjąć nóż z ziemi, ale mi nie dopuścili tego i ledwom się mógł od śmiechu wstrzymać, gdy po małej chwili przyniósłszy jakiś instrument na kształt grabi, z daleka mój nóż popychali ku drzwiom; wyrzuciwszy go za drzwi, przypatrowali mu się z daleka, podobno chcąc widzieć, czy się nie rusza; wykopali za tym dołek dość głęboki i tam go pochowawszy przysypali ziemią.

Przyszedł za tym do mnie gospodarz i poznałem z gestów, iż mi wymawiał, żem go wdał w tak wielkie niebezpieczeństwo. Pytał, jeżeli drugiego takiego nie mam przy sobie; odpowiedziałem, że nie; dopiero prosił, żebym zakopanego noża nie ruszał. Obiecałem chętnie, a on mnie ?cisnšwszy za rękę na znak przyjaźni, wyprowadził za dom do swego ogrodu albo raczej sadu. Drzewa zasadzone były w linie; uginały się gałęzie pod rozmaitego rodzaju owocami. Zamiast parkanu lub płotu rowek niewielki dla ścieku bardziej wody niźli warunku odgradzał od sąsiedzkiego. W środku sadu była sadzawka, przez którą przechodził strumyk, ten w sąsiedzkim sadzie napełniał także sadzawkę; i jakem się potem dowiedział, szły wciąż ogrody z podobną dla wszystkich mieszkańców tej osady wygodą.

Gdy się już zabierało ku zmroku, zapalono lampę wiszącą na środku izby; siedliśmy do wieczerzy, mniej już obfitej niż obiad. Oprócz gospodarza i żony było synów dorosłych trzech i wnucząt podobno dwoje. Gdy wstali od stołu, obrócili się wszyscy ku wschodowi, a gospodarz, wzniósłszy oczy ku niebu, wyraźnym głosem mówił modlitwę dziękczynienia; dopiero, porządkiem ucałowawszy dziatki, wziął mnie za rękę i zaprowadził do izby osobnej; znalazłem tam siennik na kształt materaca, poduszkę i kołdrę obszerną, z nieznajomej mi wszystko materii.


ROZDZIAŁ DRUGI

Gdym się obudził, postanowiłem zaraz u siebie uczyć się języka tego kraju; bez tej albowiem wiadomości trudno by mi było, a prawie niepodobna poznać tamtejsze prawa i zwyczaje, wyrozumieć sposób myślenia obywatelów, stać się im użytecznym przez wdzięczność za tak łaskawe przyjęcie. Uważałem tymczasem pilnie to, co mi tylko pod oczy podpadało.

Osada, w której zostawałem, miała stu dwudziestu gospodarzów; każdy z nich miał