— Panno — poprawiÅ‚a jÄ… Babcia.
— PhoszÄ™?
— Panno Weatherwax — powtórzyÅ‚a Babcia. — Trzy kawaÅ‚ki cukru, jeÅ›li
wolno.
Pani Whitlow przysunęła jej cukiernicę. Co prawda niecierpliwie oczekiwała
tych wizyt, ale płaciła za nie wysoką cenę w cukrze. Jego kawałki jakoś nie mogły długo przetrwać w towarzystwie Babci.
— Fatalnie wpÅ‚ywajÄ… na figuhÄ™ — stwierdziÅ‚a. — I na zÄ™by też, jak sÅ‚yszaÅ‚am.
— Nigdy nie miaÅ‚am figury, o którÄ… warto by siÄ™ troszczyć, a moje zÄ™by same potrafiÄ… o siebie zadbać.
Była to prawda, niestety. Babcia cierpiała na nienagannie zdrowe zęby, co
u czarownicy było poważnym brakiem. Szczerze zazdrościła Niani Annaple, czarownicy zza góry, która w wieku dwudziestu lat zdołała stracić wszystkie zęby i jako wiedźma budziła powszechne zaufanie. Owszem, trzeba wtedy jeść więcej zupy, ale też zyskuje się poważanie. Były jeszcze kurzajki. Bez żadnego wysił-
ku Niania Annaple miała twarz przypominającą woreczek z kulkami, podczas
gdy Babcia wypróbowała wszystkie znane wywoływacze kurzajek i nie zdołała
wyhodować nawet obowiązkowej na nosie. Niektóre czarownice po prostu mają
szczęście.
— Tak? — spytaÅ‚a, kiedy dotarÅ‚o do niej popiskiwanie pani Whitlow.
— MówiÅ‚am wÅ‚aÅ›nie, że ta mÅ‚oda Eskahina to phawdziwy skahb. Jest nieoce-
niona. Podłogi utrzymuje w idealnej czystości. Bez jednej plamki! Nic nie jest dla niej za thudne. Mówię do niej wczohaj: ta twoja miotła jest jak żywa. I wiecie, co ona na to?
— Nie Å›miem nawet zgadywać — odparÅ‚a sÅ‚abym gÅ‚osem Babcia.
— PowiedziaÅ‚a, że kurz siÄ™ jej boi! Wyobhażacie sobie?
— Owszem — mruknęła Babcia.
Pani Whitlow podsunęła jej swoją filiżankę i uśmiechnęła się z zakłopota-
niem.
Babcia westchnęła w duchu i zajrzała w niezbyt czyste głębie przyszłości.
Stanowczo wyczerpywała już rezerwy wyobraźni.
* * *
Brzozowe witki zmiatały korytarz, unosząc ogromną chmurę kurzu. Gdyby
ktoś przyjrzał się bliżej, zauważyłby, że kurz jest w jakiś sposób wsysany do miotły. Gdyby przyjrzał się jeszcze dokładniej, zobaczyłby na kiju dziwne znaki, nie 112
tyle wyrzeźbione, co raczej przywarte do powierzchni i w jakiś sposób zmieniające swoje kształty pod wpływem spojrzenia.
Ale nikt się nie przyglądał.
Esk siedziała na parapecie wysokiego, wąskiego okna i spoglądała na mia-
sto. Czuła gniew większy niż zwykle, więc miotła atakowała kurz z większym
niż zwykle wigorem. Pająki rozpaczliwie przebierały ośmioma nogami, pędząc
w bezpieczne miejsca, gdy pajęczyny przodków rozwiewały się w nicość. W ścianach myszy kuliły się razem i zapierały łapkami o wnętrza norek. Korniki pró-
bowały wpełzać w głąb tuneli, a jakaś siła ciągnęła je nieustępliwie w tył, do wyjścia.
— Możesz naprawdÄ™ posprzÄ…tać — mruknęła Esk. — Aha! MusiaÅ‚a przyznać,
że sytuacja miała też dobre strony. Jedzenie było proste, ale go nie brakowało.
Miała własny pokój wysoko na poddaszu, co było pewnym luksusem. W dodatku
mogła się wylegiwać w łóżku aż do piątej rano, która to godzina według Babci była już prawie południem. Praca jej nie męczyła. Zaczynała tylko zamiatać, póki laska nie zrozumiała, czego od niej oczekuje, a potem, póki miotła nie skończyła, Esk mogła się zajmować czymkolwiek. Kiedy ktoś nadchodził, laska natychmiast opierała się nonszalancko o ścianę.
Jednak Esk nie zdobywała magicznej wiedzy. Mogła zajrzeć do pustej sali
i obejrzeć diagramy wyrysowane kredą na tablicy, a po zajęciach dla zaawan-
sowanych także na podłodze. Jednak kształty nie miały dla niej żadnego sensu.
I były niemiłe dla oka.
Przypominały Esk obrazki w książce Simona. Wydawały się żywe.
Spoglądała na dachy Ankh-Morpork i myślała tak: pismo to tylko słowa wypo-
wiadane przez ludzi i ściśnięte między warstwami papieru, aż skamieniały (ska-mieliny były dobrze znane na Dysku: wielkie spiralne muszle i niepraktycznie skonstruowane istoty pozostałe z czasów, kiedy Stwórca nie zdecydował jeszcze, co właściwie chciałby stworzyć i tylko od niechcenia bawił się plejstocenem).
A słowa wypowiadane przez ludzi to cienie prawdziwych obiektów. Niektóre
obiekty były za wielkie, żeby zamknąć je w słowach, a nawet słowa zdarzały się zbyt potężne, żeby całkowicie okiełznać je pismem.
Wynikało z tego, że czasem pismo starało się zmienić w przedmiot. Myśli Esk w tym punkcie stawały się chaotyczne, ale była pewna, że prawdziwie magiczne słowa to te, które pulsują gniewnie, próbując wyrwać się i stać rzeczywistością.
Nie wyglądały zbyt ładnie.
A potem przypomniała sobie wczorajszy dzień.
Zdarzyło się coś dziwnego. Sale wykładowe na Uniwersytecie były zbudo-
wane w ksztaÅ‚cie lejków, z rzÄ™dami miejsc — wypolerowanych siedzeniami naj-
sÅ‚ynniejszych magów Dysku — wznoszÄ…cych siÄ™ stromo wokół Å›rodka, gdzie staÅ‚
blat roboczy, parę tablic i tyle pustej podłogi, żeby dało się wykreślić przyzwo-itych rozmiarów poglądowy oktagram. Pod ławkami było dużo wolnej przestrzeni 113
i Esk uznała to za wygodny punkt obserwacyjny. Pomiędzy szpiczastymi butami studentów przyglądała się wykładowcom. Mogła odpocząć, gdy jednostajny
ton wykładu dryfował ponad nią łagodnie jak brzęczenie trochę pijanych pszczół
w Babcinym ogródku ziołowym. Nigdy nie widziała żadnej magii praktycznej,
zawsze były to tylko słowa. Magowie najwyraźniej lubili słowa.
Ale wczoraj było inaczej. Esk siedziała w zakurzonym półmroku, usiłując rzu-cić choćby najprostszy czar, kiedy usłyszała, że drzwi otwierają się nagle i buty tupią o podłogę. Ten fakt był zaskakujący sam w sobie. Esk znała rozkład zajęć i wiedziała, że studenci drugiego roku byli w sali gimnastycznej na zajęciach ze Wstępu do Dematerializacji z Jeophralem Zwinnym. Oczywiście, studenci magii nie potrzebowali ćwiczeń fizycznych. Sala gimnastyczna była więc sporym po-mieszczeniem ze ścianami wyłożonymi ołowiem i drewnem jarzębiny; neofici
mogli pracować nad magią, nie wytrącając za bardzo świata z równowagi. . . Co nie znaczy, że czasem nie wyprowadzali z niej siebie. Magia nie zna miłosierdzia dla niezgrabiaszy. Niektórzy mało zręczni studenci mieli szczęście i wychodzili sami, innych wynoszono w butelkach.