Gdyż pierwszy oficer jest opiekunem kotwic na statku i stróżem łańcuchów. Bywają statki dobre i statki złe, „wygodne lub takie, na których od pierwszego dnia podróży aż do ostatniego nie masz wypoczynku dla ciała i duszy pierwszego oficera. A statki są tym, co z nich ludzie uczynią; jest to wyrok marynarskiej mądrości, w zasadzie na pewno słuszny.
Jednak trafiają się statki, na których - jak mi raz powiedział stary, osiwiały pierwszy oficer - „wszystko idzie zawsze na opak!”. Staliśmy obaj na rufie (złożyłem mu w doku sąsiedzką wizytę); spojrzał wzdłuż pokładu i dodał: „On właśnie jest taki.” Popatrzył na moją twarz, która wyrażała należyte fachowe współczucie, i sprostował naturalny mój domysł: „O nie; ze starym wszystko w porządku. OB nigdy nie przeszkadza. Uczciwa marynarska robota zawsze go zadowoli. A jednak wszystko jakoś na tym stołku idzie na opak. Wie pan co? On jest z natury niesprawny.”
„Stary” był to oczywiście kapitan statku; zjawił się właśnie na pokładzie w cylindrze i brunatnym palcie, po czym uprzejmie skinąwszy nam głową zeszedł na ląd. Z pewnością nie miał więcej niż trzydziestkę; jego oficer, dobrze już w latach, szepnął do mnie: „To mój stary”, po czym zaczął mi wyliczać przykłady wrodzonej niesprawności okrętu, jakby chciał uzasadnić swoje słowa i powiedzieć: „Niech pan nie myśli, że mam do statku żal o to.”
Mniejsza o przykłady. Chcę zaznaczyć, że są okręty, na których doprawdy wszystko idzie na opak; ale na każdym statku - dobrym czy złym, szczęśliwym czy pechowym - dziób jego to część, w obrębie której pierwszy oficer czuje się najbardziej zadomowiony. Podkreślam, że to jest jego część statku, choć oczywiście ma pieczę nad całością. Są tu jego kotwice, jego takielunek fokmasztu, jego fokmaszt, jego stanowisko manewrowe, kiedy kapitan dowodzi. I tutaj również mieszka załoga okrętu, ludzie, między których pierwszy oficer ma obowiązek rozdzielić pracę dla dobra statku w dobrą czy złą pogodę. Gdy zabrzmi rozkaz: „Wszyscy na pokład!” - nie kto inny, tylko pierwszy oficer - jedyny człowiek z rufy - biegnie na dziób, przejęty ważnością swego zadania. Jest satrapą tej prowincji w autokratycznym królestwie okrętu i co więcej, ciąży na nim specjalna odpowiedzialność za wszystko, co by się wydarzyło na dziobie.
Tam również - gdy statek zbliża się do lądu - pierwszy oficer z pomocą bosmana i cieśli przygotowuje kotwice wespół z ludźmi swej własnej wachty, których zna lepiej od innych. Tam pilnuje, aby łańcuch został wyklarowany, winda kotwiczna wyłączona, hamulce zwolnione; i tam - na dziobie - wydawszy ostatni rozkaz: „Uwaga przy kotwicy!” - wyczekuje bacznie na milczącym statku, który sunie z wolna naprzód ku wybranej przystani - wyczekuje przenikliwego okrzyku z rufy: „Rzuć!” Przechyla się natychmiast przez burtę i patrzy, jak wierne żelazo z głośnym pluskiem spada w jego oczach, które śledzą, czy kotwica jest czysta.
Kotwica jest „czysta”, gdy nie zawadziła o swój łańcuch. Musi spaść z dziobu tak, aby łańcuch nie okręcił się o żaden z jej członków, gdyż inaczej okręt stanie na źle rzuconej kotwicy. Nawet na gruncie trzymającym najlepiej można ufać kotwicy tylko wówczas, gdy łańcuch ciągnie prosto za klamrę. Dobrze rzucona kotwica w chwilach ciężkich dla statku będzie ustępować powoli; z narzędziami i ludźmi trzeba się obchodzić uczciwie, aby wydali z siebie siłę, która w nich tkwi. Kotwica jest symbolem nadziei, lecz źle rzucona kotwica jest gorsza od najbardziej zwodniczej z fałszywych nadziei, jakie kiedykolwiek mamiły ludzi lub narody poczuciem bezpieczeństwa. A poczucie bezpieczeństwa, nawet najbardziej usprawiedliwione, jest złym doradcą. Podobnie jak nadmierne poczucie błogości zwiastuje nadejście szału, poczucie bezpieczeństwa wyprzedza szybki cios klęski. Marynarz, który pracuje w bezpodstawnym przeświadczeniu o bezpieczeństwie, traci od razu więcej niż połowę swej wartości. Dlatego też ze wszystkich mych pierwszych oficerów ten, któremu najbardziej ufałem, nazywał się B. Miał rude wąsy, chudą czerwoną twarz i niespokojne oczy. Był to marynarz pełnowartościowy.