Ale wiadomości z którejś tam ręki podawane były tonem ostrożnym, a zarazem żartobliwym, jakiego gwoli asekuracji zwykle używa prasa pisząc o wężach morskich, telepatii, fenomenach natury i innych niewytłumaczonych zjawiskach, nikomu więc z nas przez myśl nie przeszło, że owe dojrzałe rośliny mają coś wspólnego ze spokojnym, grzecznym chwastem przy naszym wysypisku śmieci. Dopiero kiedy ukazały się zdjęcia, zorientowaliśmy się, że poza wielkością są z nim identyczne.
Kronika filmowa szybko odfajkowała sprawę. Być może reporterzy zdobyli jakieś ciekawe ujęcia, skoro już zadali sobie trud udania się samolotem do krajów podzwrotnikowych, niestety jednak montażyści wyznawali teorię, że poza meczem bokserskim każdy temat trwający ponad kilka sekund musi widzów śmiertelnie znudzić. Po raz pierwszy więc ujrzałem wydarzenie, które miało wywrzeć tak wielki wpływ na moją przyszłość, podobnie jak na przyszłość tylu innych ludzi, w króciutkiej sekwencji wciśniętej między konkurs tańca hula - hula w Honolulu a uroczyste wodowanie okrętu wojennego z udziałem żony prezydenta Stanów Zjednoczonych. (Nie popełniam tu anachronizmu. Okręty wojenne budowano nadal - admirałowie też musieli żyć). Pozwolono mi zobaczyć kilka tryfidów chwiejących się na ekranie przy akompaniamencie komentarza przystosowanego rzekomo do poziomu umysłowego szerokiej publiczności:
- A teraz zechcą państwo spojrzeć, co nasz operator filmowy znalazł w Ekwadorze. Jarzyny na urlopie! Coś podobnego mogli państwo dotychczas zobaczyć tylko po wielkiej wódce, ale w słonecznym Ekwadorze ludzie widują to stale - i nie mają potem kaca! Olbrzymie rośliny w marszu! Proszę państwa, mam pomysł! Może udałoby się wytresować nasze ziemniaki, żeby same wchodziły do garnka? Co na to kochane gospodynie?
Przez krótki czas trwania tej sceny patrzyłem na ekran jak zaczarowany. Miałem przed sobą naszą tajemniczą roślinę ze śmietnika, tyle że wysokości przeszło dwóch metrów. Nie ulegało wątpliwości, że roślina “chodziła".
Pień, który zobaczyłem teraz po raz pierwszy, okrywały niby sierść gęste, włoskowate korzonki. Byłby niemal kulisty, gdyby nie trzy zwężające się odrosty w dolnej jego części. Wspierając się na nich roślina unosiła się blisko trzydzieści centymetrów nad ziemią.
“Chodząc" poruszała się podobnie do człowieka o kulach. Dwie tępe “nogi", wysuwały się naprzód, potem cała roślina również przychylała się do przodu, gdy tylna “noga" przysuwała się do przednich, następnie dwie przednie znów wysuwały się naprzód. Przy każdym “kroku" długa łodyga kołysała się gwałtownie. Patrząc na to doznawało się uczucia zbliżonego do choroby morskiej. Sposób poruszania się był wysilony, niezdarny i przywodził na myśl igrające młode słonie. Miało się wrażenie, że gdyby rośliny miały się tak gwałtownie kołysać przez dłuższy czas, musiałyby w końcu stracić wszystkie liście, a nawet połamać łodygi. Mimo jednak tych niezachęcających pozorów posuwały się naprzód w tempie przeciętnego chodu ludzkiego.
To było mniej więcej wszystko, co zdążyłem zobaczyć, nim się zaczęło wodowanie krążownika. Nie było to dużo, wystarczyło jednak, aby obudzić we mnie, małym chłopcu, ciekawość badacza. Jeżeli bowiem tamte olbrzymy w Ekwadorze mogą robić takie sztuczki, czemu by nie miał ich robić nasz chwast? Zapewne, jest znacznie mniejszy, ale wygląda przecież tak samo...
Na nieszczęście nowo odkryta “krocząca" roślina miała pewną właściwość, której autorzy kroniki albo nie znali, albo z sobie tylko wiadomych względów woleli nie ujawniać. Nie było też żadnego ostrzeżenia. Siedziałem w kucki, starając się usuwać ziemię tak, żeby nie uszkodzić rośliny, gdy nagle poczułem straszliwe uderzenie i straciłem przytomność...
Ocknąłem się w łóżku i ujrzałem matkę, ojca i doktora, którzy wpatrywali się we mnie z niepokojem. Głowa mi pękała, całe ciało bolało, a jak odkryłem później, połowę twarzy zdobiła ciemnoczerwona, nabrzmiała pręga. Zadawane mi wielokrotnie pytanie, jak to się stało, że znalazłem się nieprzytomny w ogrodzie, pozostało bez odpowiedzi. Nie miałem pojęcia, co mnie uderzyło. Dopiero po pewnym czasie dowiedziałem się, że byłem chyba pierwszym człowiekiem w Anglii, którego oparzył tryfid i który wyszedł z tego obronną ręką. Tryfid oczywiście był jeszcze niedojrzały. Zanim jednak powróciłem zupełnie do zdrowia, mój ojciec ustalił, co mnie musiało spotkać, gdy więc znów wyszedłem do ogrodu, tryfida już nie było. Ojciec wywarł na nim srogą zemstę, szczątki zaś spalił w ognisku.
Z chwilą gdy chodzące rośliny stały się niezaprzeczalnym faktem, prasa zaniechała ostrożności i szeroko się o nich rozpisywała. Należało tedy znaleźć dla nich nazwę. Poniektórzy botanicy sięgnęli z rozkoszą do kuchennej łaciny i greki, aby zgodnie ze swym zwyczajem produkować różne warianty słów “ambulans" i “pseudopodia", ale gazetom i publiczności chodziło o nazwę do powszechnego użytku, łatwą do wymówienia i nie zajmującą zbyt wiele miejsca w nagłówkach. Gdyby przejrzeli państwo pisma z tamtego okresu, znaleźlibyście w nich wzmianki o trichotach, tribolcach, trigenatach, trigonach, trilogach, tridentatach, trinitach, tripedach, triketach, tripodach trippetach, ponadto zaś szereg innych zagadkowych nazw, nie zaczynających się nawet od sylaby “tri", mimo że wszystkie podkreślały naczelną cechę roślin: ów ruchliwy, trójzębny korzeń.
W miejscach publicznych i prywatnych, w domach i barach toczyły się zacięte dyskusje pół-naukowe i quasi - etymologiczne między zwolennikami tego lub owego terminu, aż w końcu jedna nazwa zaczęła się wysuwać na czoło wyścigu filologicznego. W pierwotnej swej postaci nie była zbyt wygodna, ale w trakcie używania pierwsze “i" zmieniało się w “y", znikło też jedno “f". Wpadająca w ucho nazwa, wymyślona gdzieś w redakcji jako dogodne określenie dziwoląga botanicznego - która z czasem jednak miała się kojarzyć z bólem, strachem i udręką - TRYFID...