Z upływem każdej godziny powietrze cuchnęło coraz bardziej. Cierpiący na dyzenterię nie mogli nad sobą panować. Zatrzymywano pociąg co godzinę i straż pozwalała wychodzić tym, którzy musieli sobie ulżyć. Na każdym przystanku otaczali pociąg cywile z podarkami w postaci pomidorów, ryżu, smażonego mięsa, łodyg trzciny cukrowej, cukierków i butelek z wodą. Strażnik Willa był wyrozumiały i patrzył na to w milczeniu. Inni strażnicy odpędzali ludzi, ale ci przerzucali wtedy głodnym jeńcom żywność ponad ich głowami. Jakiś lokalny telegraf powiadomią! o posuwaniu się pociągu i tłumy rosły na każdej następnej stacji.
Po około trzech godzinach pociąg podjeżdżał do Angeles i stojący przy drzwiach puścili domysł, że może ich tu wysadzą, ponieważ do Clark Field pozostała tylko jedna mila. Ale pociąg nawet nie zwolnił biegu. Jechał jeszcze godzinę do Capas, gdzie strażnicy zeskoczyli pierwsi i poczęli niecierpliwie wypędzać jeńców z wagonów. Domingo pomagał Willowi w schodzeniu. Wiele wagonów pozostawało zamkniętych, a kiedy i te otwarto, jeńcy poczęli z nich wypadać niczym jabłka z rozdartej torby. Wdychali świeże powietrze tak, jakby to był skarb. Mnóstwo cywilów przeszukiwało oczyma wysiadających w nadziei znalezienia krewnych lub przyjaciół, co chwila więc wybuchały okrzyki radości i płaczu. Dwaj przyjaciele obłapili Dominga i gawędzili z nim przez moment, po czym strażnik przerwał ich spotkanie.
- Jedziemy do obozu O'Donella - powiedział Domingo Willowi. Były to częściowo tylko wykończone koszary armii filipińskiej. - To raptem sześć mil stąd.
Jeńcy ruszyli piaszczystą, pozbawioną cienia drogą. Świeże powietrze smakowało jak eliksir, a ludzi uszczęśliwiało samo przebywanie na otwartej przestrzeni. Z pomocą Dominga Will odzyskiwał siły. Podtrzymywał go na duchu ciepły przypływ przyjaźni okazywanej mu w ciągu całej drogi od San Fernando.
Strażnicy popędzali do marszu, ale bez szturchańców i bicia. Tych, którzy odpadali wyczerpani, pozostawiano na poboczach drogi z zapewnieniem, że zabiorą ich wkrótce ciężarówki. Nikt nie został zastrzelony, a w końcu rzeczywiście pojawiły się ciężarówki i pozbierały osłabionych.
Przeszedłszy pierwszą milę, Will nabrał dość sił, by iść bez pomocy. Najgorsze miał za sobą. Przetrwał. Ze szczytu wzgórza dojrzał gmatwaninę zrujnowanych budynków, rozrzuconych po obszernej, wyschłej, sfalowanej dolinie chełpiącej się jedynie paroma rachitycznymi drzewami. To musi być obóz O'Donella! Podszedłszy bliżej dostrzegli, że istotnie, większości baraków nie wykończono. Jedne nie miały dachów, inne składały się jedynie z bambusowych szkieletów pokrytych strzechami z trawy. Wyglądało to jak kiepsko zaprojektowane osiedle, dawno opuszczone z braku funduszów i popadające w ruinę.
Obóz otoczono wysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego, przetykanym drewnianymi wieżyczkami strażniczymi. Uzbrojone straże gapiły się na nadchodzącą armię wynędzniałych, brudnych jeńców. Will patrzył na ów świat za drutami. Nie było w nim śladu życia, prócz kęp wysokiej, szorstkiej trawy cogon, nieruchomej w upalnym, stojącym powietrzu. Will, wchodząc poprzez wąskie wrota, między wieżyczki najeżone karabinami maszynowymi, przypomniał sobie ostrzeżenie Dantego: porzućcie wszelkie nadzieje, którzy tu wchodzicie...
Szedł za tłumem po wypalonym, wyschłym na pieprz placu apelowym. Jego grupę przeliczono i obszukano, czy nie ma broni. Każdy przedmiot, jaki spodobał się strażnikowi, ulegał konfiskacie. Podoficer wywrzeszczał rozkaz i poprowadzono jeńców na wzgórze, do budynku, na którym zatknięto japońską flagę.