Zastanawiano się, czy już jechać do swoich wsi, czy dla pewności odczekać
jeszcze kilka dni, by lepiej poznać sytuację. Na pobliskim lotnisku w Lubitowie ryczały nieprzerwanie
motory samolotów, które co kilka minut podrywały się eskadrami i leciały nad samymi wierzchołkami
drzew – na zachód, to znowu wracały. Była sobota, 22 lipca 1944 roku, piękny, słoneczny dzień. Po
głębszym namyśle dziadkowie, ciocia Bronia, Łodęje i jeszcze kilka rodzin zdecydowało jechać zaraz do
Radowicz. Jechaliśmy tą sarną drogą, którą blisko rok temu uciekaliśmy do Zasmyk. Jakże inaczej czu-
liśmy się teraz, już bez paraliżującego lęku. Wówczas pchaliśmy nasze wozy resztkami sił, a w każdej
chwili groził napad i kres życia. Przetrwaliśmy apokalipsę, przeszliśmy przez głód i pożogę, ocierając
się stale o śmierć. Teraz jechaliśmy drogami, którymi szła zwycięska armia, a z nią Polskie Wojsko.
Pożerani ciekawością tego, co zastaniemy w Radowiczach, dojechaliśmy wreszcie do częściowo
ocalałych zabudowań cioci Marysi Stefanowiczowej. Ona wróciła już przed kilkoma dniami i zabrała się
za sprzęt żyta, które zdążyła zasiać tragicznej jesieni pod osłoną niemieckiego garnizonu. Ciocia Bronia
i Łodeje udali się do swoich zabudowań, również ocalałych tylko częściowo, przystępując z miejsca do
sprzętu żyta. Podczas gdy dziadkowie rozlokowywali sieja, zdjęty palącą ciekawością, popędziłem co sił
przez pola do naszego obejścia. Niestety, już z dala spostrzegłem, że nie ma żadnego budynku.
Pozostało tylko trochę połamanych drzew w sadzie. Przez pole, podwórze i sad biegły głębokie transze-
je, co kilkadziesiąt metrów ziały strzelniczymi otworami bunkry. Nieco dalej stały rzędy ziemianek ze
świeżymi śladami po wojsku. W polu, na skraju lasu i w sadzie było pełno głębokich bombowych lei,
a pod starą, rozłożystą gruszą znaczyło się żółtym piaskiem kilkanaście żołnierskich mogił z wypisany-
mi na deszczułkach rosyjskimi imionami i nazwiskami. Przejęty niesamowitym przyfrontowym
krajobrazem, usiadłem na nasypie głębokiej transzei, przechodzącej przez podwórze. Nagle
pomyślałem, że może jakimś cudem ocalał Łysek. Rozejrzałem się wokół i krzyczałem – Łysek! Łysek!
Ale odezwało się tylko wieczorne echo. Gdy zbierałem się do odejścia, w lesie rozległa się długa seria
z pepeszy, a za chwilę kilka następnych i pojedyncze karabinowe strzały. Bliska strzelanina napędziła
mi porządnego stracha. Wskoczyłem do transzei i przyczaiłem się w załomie. Serce zaczęło mi walić
młotem. Nagłe doszły do mnie krzyki w języku rosyjskim, a po chwili, głośno rozmawiając, na skraj
lasu wyszło kilku żołnierzy. Na trakcie zatrzymał się studebaeker. A więc to wojsko – pomyślałem –
i wydrapałem się z transzei. Obok na skraju lasu czerwonoarmiści ładowali na samochód tyczki i kable
telefoniczne z likwidowanej linii. Zauważywszy mnie starszyna krzyknął po rosyjsku:
– Co tutaj robisz?
– Tu był nasz dom, szukam psa – odpowiedziałem po rosyjsku, jak potrafiłem.
– A ty kto – Ukrainiec?
– Polak.
– A tu mówią, że wszystkich Polaków banderowcy wyrżnęli.
– Nie wszystkich, część uciekła – odpowiedziałem.
– Rodzice żyją? – zapytał żołnierz.
– Matka umarła, a ojciec w partyzantce.
– Nie martw się – pocieszył starszyna. – Bandyci odpowiedzą za zbrodnie. Wojna się skończy,
pójdziesz do szkoły i wyjdziesz na ludzi. Kim chcesz być – inżynierem, oficerem?
Nie umiałem odpowiedzieć na pytanie, bo było dla mnie zbyt abstrakcyjne jak na tamte warunki.
Żołnierze rozpalili ognisko, przygotowali posiłek: chleb, konserwę i jakiś czaj. Zapachniało tuszonką.
Starszyna poczęstował mnie kromką chleba i odrobiną aromatycznej konserwy.
– A gdzie mieszkasz? – zapytał żołnierz.
– Za lasem, u cioci.
© Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2004
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 13
37
– Bądźcie ostrożni – ostrzegł starszyna. – Banderowcy się kręcą. Złapią i koniec – pociągnął palcem
po szyi. – Wczoraj zabili żołnierza. A ty już idź do domu, wkrótce noc.
Ruszyłem w drogę. Zapadał mrok, na dziadkowych łąkach zaczęła się ścielić mgła, jak za dobrych,
dawnych czasów. Biegłem teraz tą samą drogą, przy której kiedyś, w przydrożnym rowie, znalazłem
ślicznego szczeniaka – Łyska. Dziadkowie bardzo się niepokoili moją długą nieobecnością i mieli mi za
złe, że tak bezmyślnie zapuściłem się w ciągle jeszcze niebezpieczny teren.
Następnych kilka dni pracowaliśmy przy sprzęcie i młocce cepami żyta, które tragicznej jesieni
zasiała ciocia Marysia. Jakoś szybko oswoiliśmy się z nową sytuacją, zrujnowanymi obejściami wokół
i grobem Jadwigi Stefanowiczowej, zamordowanej w ubiegłym roku przez banderowców. Bezustannie
pochłaniały nas myśli o najbliższej przyszłości. Co dzień naradzaliśmy się, co robić dalej, zasięgając
opinii znajomych i często goszczącego u nas pułkownika Armii Czerwonej, który powtarzał, że nas nie
wygania, ale Polski tutaj nie będzie, bo tak ustaliły trzy mocarstwa. Sąsiadka cioci, która ostrzegła ją